– A Ty będziesz się musiała malować – westchnął Bóg, stworzywszy kobietę.
Ha, haha, hahahaha. – odszczekałam kiedyś do męża, gdy wyczytał to w jakimś piśmie.
Po obiedzie wyszłam do warzywniaka.
Normalnie mąka orkiszowa, żytnia razowa, czarnuszka, ziemniaki, jabłka, banany, gruszki, marchewka, buraki, dwa twarde pomidorki i potem wlecz to wszystko radośnie parskając, gdy pot zalewa oczy i masz 10 minut na dotarcie do domu, bo Książę Małżonek jest aktualnie w drodze do Szczecina, Mamut za dwa kwadranse ma wizytę w przychodni, a trójki dzieci nie utrzyma nawet najlepszy kaloryfer.
Iiihaha!!!
Pani Ela patrząc na mnie podejrzliwie spytała czy dobrze się czuję. Po drodze spotkałam znajomą, która również wykazała nadnaturalną troskę o moje zdrowie.
Hmm – pomyślałam – Albo mąż mnie zdradza z fryzjerką, albo poszła fama, że umieram.
Fryzjerka odpada, bo ma z 70 lat i aktualnie jest w szpitalu, więc nawet przy najszczerszych chęciach i wybitnym zamiłowaniu Księcia Małżonka do seniorów, trudno o schadzkę w tej sytuacji.
Umieram często, nawet kilka razy dziennie, zwłaszcza jak bawimy się z chłopakami w Indian, ale nie rozgłaszamy tego po okolicy.
Wróciłam do domu.
W lustrze zobaczyłam baaardzo bladą twarz z policzkiem gustownie maźniętym niebieską farbą.
Szfak.
Po pierwsze nie umalowałam dziś rzęs a bez tego wyglądam jak albinos z grypą w wersji hard.
Po drugie Janek nie poszedł do przedszkola i razem z Lenką malowaliśmy laurki dla obu Babć. Ze słoneczkami i chmurkami. Oczywiście.
Kompilacja tych dwóch czynników musiała być zaiste przebojowa. Jak warzywa Bonduelle.
Poproszę zestaw do trepanacji!
Nikt inny tak nie ma? Zazdraszam 😉
PolubieniePolubienie