Bo najfajniej się z kimś podzielić

Ponieważ pomysł nagrywania książek dla niewidomych spotkał się ze sporym odzewem, już wyjaśniam jak to się robi.

Można przez Bibliotekę Książek Cyfrowych, można przez Bibliotekę PZN, bądź przez Polski Związek Niewidomych, jednak od razu wytłumaczę, że dla mnie – osoby pracującej – godziny, w jakich można nawiedzać studio, są po prostu nie do przeskoczenia.

Najlepiej znaleźć sobie równie postrzelonego znajomego, albo dwóch, z profesjonalnym sprzętem do nagrywania audiobooków i umiejętnością obsługi tegoż. Zanim uznacie, że też przecież moglibyście, nagrajcie kilka swoich naturalnych i nie modulowanych rozmów (najlepiej w warunkach macierzystych, czyli w pracy) na dyktafon i odsłuchajcie. Wiekszość ludzi niestety mówi bardzo niewyraźnie, a kobiety z zasady mają zbyt wysoką, "piskliwą" barwę, tymczasem podczas nagrania ważna jest doskonała artykulacja i emisja głosu – wszystkie zgłoski wymawiane są przesadnie wyraźnie, ważne jest szerokie otwieranie i "ruchomość" ust – kiepskie nagrania to strata i waszego czasu i rozczarowanie niewidomego słuchacza. Bo to nie bez znaczenia jak coś przeczytamy – trzeba najlepiej, trzeba przecież taką książkę zagrać. Jeśli ktoś nie czuje się zbyt mocny w dialogach i woli referowanie – niech nagrywa podręczniki, ale wówczas warto skorzystać z listy zapotrzebowań.

Właśnie… lista.

W PZN można dostać listę najbardziej potrzebnych tytułów, jednak przyznaję, że poszłam swoim tropem i wybrałam po prostu książki, które najbardziej lubię, a akurat nie figurowały na liście woluminów BKC ani BPZN. Obstawiłam stare dobre kryminały i klasykę dziecięcą – oczywiście od "Dzieci z Bullerbyn" począwszy. Pierwsze co trzeba zrobić, to odszukać na stronie konkretnego wydawnictwa e-mail do autora (albo w przypadku książek dystrybuowanych do osoby odpowiedzialnej za prawa autorskie) i napisać o naszym pomyśle oraz co on/ona na to – bo trzeba mieć zgodę. Od razu powiem, że pomysł spotyka się z reguły wielką życzliwością i nie ma się czego bać. Wystarczy ubrać to jakoś fajnie w słowa i napisać oświadczenie, że nie chcemy tego sprzedawać, parafrazować i do jakich celów ma służyć.

Gdy już wiemy, co chcemy oraz mamy umówione studio (tu warto pouśmiechać się do lokalnych rozgłośni radiowych, bo zazwyczaj pracują nam mniej skostniali i bardziej skłonni do współodczuwania ludzie) albo przynajmniej coś na kształt i sobie podobnych narwańców z profesjonalnym sprzętem do nagrywania audiobooków, warto przygotować się dobrze, by nie musieć nadmiernie sprawdzać niczyich umiejętności montażowych i by poprawek było jak najmniej. Książkę przed nagraniem czytamy sobie na głos – można w wannie – traktując to jako próbę generalną. Wszelkie zacinki oznaczamy sobie wyraźnie (karteczki z boku strony) i potem podczas czytania, skupiamy się na tych miejscach podwójnie mocno. O tym żeby się nie obżerać i nie pić gazowanego to już chyba nie muszę pisać, ale na wszelki wypadek wspomnę. Pamiętajmy, że naszym zadaniem jest zagranie, nie tylko suche odczytanie. Tembr głosu, modulacja, wartość akcji – to wszystko musi tworzyć pełna i spójną opowieść, taką jakiej sami chcielibyście słuchać. Ciekawą, nie za wolną, nie za szybką, bez zająknięć i zacinek, bez przystanków na łyk herbaty ale też nie sztuczną. To musi być po prostu dobre i profesjonalne. Tak, to ciężka praca, ale warto.

Gotowy materiał poddajemy niezbędnej obróbce (koledzy ach koledzy), czyszczeniu i zgrywamy na kilka dobrych płyt CD.
Potem umawiamy się z którąś z bibliotek, wysyłamy pocztą albo dostarczamy osobiście i zabieramy się do następnej lektury.

Powodzenia 🙂

__________________________
Jestemjulia – ja też nie wiedziałam, że mam takich znajomych, zapalonych i ze sprzętem… dopóki nie zaczęłam szukać. Kwestia chęci. Wystarczy jeden e-mail i zaraz się okazuje, że ktoś kogoś zna, a ten ktoś kogosia też ma kogos i tak to leci. Taki ot łańcuszek, tylko potrzebny.

To jest miejsce na twoją reklamę

Chciałabym mieć nieograniczony niczym zasób wolnego czasu. Wolny czas to takie tajemnicze zjawisko, którego nie stwierdziłam w bliskim otoczeniu przez kilka ostatnich lat, a które ponoć – jak twierdzą nieliczni szczęśliwcy… jest po prostu boskie. Gdybym miała tego wolnego czasu do wypęku, prawdopodobnie przez pierwszy tydzień leżałabym i pachniała, ewentualnie siedziałabym i pachniała, a od czasu do czasu uskuteczniłabym mikroprzechadzkę, na szezlong. Po tygodniu, no dobra może dwóch, trafiłby mnie szlag jasny oraz nagły i w te pędy wróciłabym do dawnych zajęć, które nieodmiennie ciasno wypełniają mi dni. Pewnie, że sobie marudzę i to często, nie znam niemarudliwych ludzi, ale przy okazji tego marudzenia całkiem sporo można zrobić.

Mogę bardzo dużo. Na przykład obiad. Zapas kopytek na cały tydzień i bitki w sosie. Sałatkę krabową i owocową, bo Igo tak lubi. Albo porządek w skarpetkach. Bo przy okazji porannego zaspania zawsze mnie różnorodność par zaskakuje. W nocy się mieszają czy jak? Pójść na próbę chóru mogę, albo drugiego, bo przecież obecnie mamy na tapecie dwa. I mogę porozmawiać przez telefon z całkiem obcym człowiekiem, bo znajoma prosi, bo ona już nie ma siły tłumaczyć mu, z czego się wychodzi, jeśli się ktoś bardzo uprze. A ja uparta jak stado osłów jestem. Więc porozmawiam. I nawet mu pokażę którędy wyjść można. Mnie łatwiej bo już po. Mogę nagrywać książki dla tych, którzy czytać nie mogą, bo nie jestem samolubem i skoro mam oczy oraz w miarę poprawną dykcję, to warto zrobić z tego pożytek. I otwarcie pokłóciłam się z Taką Jedną, która chciała za to brać pieniądze, bo to niesmaczne. Ona i tak jest bogatsza. Ona ma wzrok. Mogę iść z Dzieckiem do parku i tarzać się w liściach. Albo wieczorami puszczać sobie muzykę na słuchawkach i tańczyć w samych majtkach. Bo tak lubię. A majtki bo do czegoś trzeba przypiąć mp3. Nie wiem czy ktoś też ma takie hobby, że jak położy Młode spać, to skacze po mieszkaniu z Sepulturą na uszach, ale mnie to robi wybornie… na samopoczucie, na talię, na biust całkiem nieźle, na sąsiedztwo chyba też. Mogę też na przykład oszczędzać i przez trzy miesiące jeść tylko jeden posiłek dziennie, by kupić sobie ulubione perfumy. Albo kolejny zestaw książek. Dzieć z zasady ma wszystko. Ja mogę dowolnie reorganizować swoje potrzeby, ale do perfum, bielizny i książek mam wielką słabość.

Co robię? Różne rzeczy robię. Jak słucham pięknej muzyki to płaczę. Przeważnie w partiach smyczkowych tak mnie to chwyta za gardło i gulę robi. Albo jak ktoś ma taki tembr głosu, że mi się włosy na karku jeżą, to mimowolnie przygryzam usta. Dolną wargę po prawej. Seal ma na przykład coś takiego w głosie, albo Nosowska, Bartosiewicz stara też miała, bo teraz to nie wiem. Jak przypomnę sobie dowcip, to wybucham gromkim śmiechem bez względu na to, gdzie akurat jestem, w tramwaju notorycznie rechoczę i dam sobie obciąć wszystkie rozdwojone końcówki, że wśród niektórych mam status całkiem czynnego wariata. Mam fioła na punkcie fioletu, czereśni i pięknych zdjęć. Potrafię spóźnić się do pracy bo się zaczytam, zapatrzę czy zamyślę. Potrafię pojechać w zupełnie przeciwnym do zamierzonego kierunku, bo mam taki kaprys, bo chcę pokazać Lokatorowi jak wygląda ogród na dachu BUW albo wóz strażacki, albo dobrze mi się patrzy na czyjś profil i wyobrażam sobie jak bym wymieszała tempery żeby go namalować. Robię potrzebne i całkiem zbędne rzeczy. Robię burze w szklance wody i rzucam talerzami, albo wrzeszczę. Tylko na Igo nie, bo w ogóle mnie mierzi wyżywanie się na Dzieciach. Zwracam głośno i dosadnie uwagę gdy ktoś traktuje Dziecko jak przedmiot i nie ukrywam, jeśli coś mnie wkurwia, że mnie wkurwia. Nie szukam zamienników, rzucam mięsem i przyznaję, że nie jestem najprostsza w obsłudze. Butna jestem i pyskata, uwielbiam riposty i robienie kretyna z kogoś, kto ma o sobie zbyt wysokie mniemanie, z premedytacją. Z niepewnych i nieśmiałych nie drwię, tym wolę pomóc. Nie chcę być do końca życia sama, ale wiem, że nie mam już energii na rozmowy o tym co lubiłam w przedszkolu i czy miałam ładne warkoczyki oraz czy w okresie buntu i naporu piłam tanie wina na Agrykoli czy też byłam grzeczna i nigdy, przenigdy, nic. Za leniwa jestem. Ponadto prawdopodobieństwo, że ktoś poza mną, Igorowskim – bo jeszcze musi – i Pan Kotem – bo i tak ma schizofrenię – wytrzymałby ze mną na dłużej, jest takie jak to, że zmienię płeć, zapuszczę na klacie karakuły i zrobię w Hollywood karierę amanta. Na pewno jednak z pewną ulgą przyjęłam koniec pytań ze strony otoczenia o moje ewentualne zamążpójście. Wygląda na to, że nawet Straszna Ciotka spisała mnie na straty i stwierdziła, że łatwiej będzie wyswatać mumię Lenina z mauzoleum.

Jak widać średnio nadawałabym też się do agencji reklamowej.

Ostatnio wszczęłam na osiedlu burdę, bo zażyczyłam sobie od Pana, awanturującego się, że Wiola (mój niedawny gość weekendowy) stanęła na "jego miejscu", okazania dokumentu poświadczającego wykupienie "miejsca parkingowego". A trzeba sobie wyobrazić starą kamienicę, jej podwórze ze sklepem rodem z PRL-u, altaną śmietnikową i przerdzewiałym trzepakiem, na tym podwórzu kawał przestrzeni pod tytułem: tu parkuje każdy, wszystko i jakkolwiek. Koronnym argumentem Pana było, że "przecież on tu zawsze stał". Ontologicznie rzecz ujmując ów Pan był bardziej na miejscu niż sam parking, jednakowoż postanowiłam zadziałać siłą spokoju i mieć wszystko głęboko. Zen. Zwłaszcza, że wolnych miejsc do parkowania było sporo. Pan zagroził mi piekłem, oddalił się wściekły jak sam diabeł i wraz z popierającymi go mieszkańcami skrył w przeciwległej klatce. Przynajmniej dobrze wpłynęłam na jego ciśnienie.

A do piekła i tak pójdę. Bo tak.
Przynajmniej będzie mnóstwo znajomych 😉

_________________________
Ewa – nic prostszego – adres mailowy jest gdzieś tam poniżej

Apel

Pilnie poszukujemy kontaktu do reżyserki i scenarzystki Małgorzaty Szumowskiej.

Jeśli ktoś jest w posiadaniu jej e-adresu i mógłby – za pozwoleniem zainteresowanej oczywiście – podzielić się w komentarzach,  byłoby fantastycznie. Szukałam w sieci ale nie natrafiłam. Adres nie jest mi potrzebny by słać tony spamu czy próśb o angaż, nie nie nie. I nie rozpowszechniać obiecuję. Po prostu ktoś chce napisać ważny dla siebie list, a ja bardzo chcę temu komuś pomóc.

więc jeśli… to dziękuję.

___________
Lena – serdeczne dzięki :)))

Telegram

Na Seszelach bosko. Stop.
Ciepło jak trzeba, hamaki i palemki w drinkach etc. Stop.
Szkoda wprawdzie, że mnie tam nie ma. Stop.
Ale i tak nieodmiennie życzę Wam udanego weekendu.

Start 🙂

Ewrybady kombinerki

No to zainwestowałam w szczęśliwy traf.
Igorowski chuchnął na kupon.
I trzymamy kciuki.
Wszystkie.

Pan Kot też został przeszkolony na okoliczność.
Jak się odpowiednio wysoko postawi te sardynki, to i kciuki potrafi znaleźć.

Gdybym nie odzywała się przez najbliższe 50 lat, będzie to prawdopodobnie oznaczać, że wygrałam, wyjechałam na Seszele i wystąpiłam o azyl klimatyczny, spełniam wszystkie swoje i nie_swoje marzenia po kolei, jestem stale narąbana drinkami z palemką oraz mam wszystko, excuse le mot, tak głęboko, że ziemia ze swoim jądrem powinna się czuć co najmniej zażenowana.

Niewierny ogrodnik

Kocur ogryzł wszystkie kwiatki. Postanowiłam działać. Nie wiem jak Zamia Z Parapetu zniesie musztardę francuską Dijon ale Pan Kot ma za swoje. W sumie z dwojga złego wydało mi się to zdecydowanie lepszym pomysłem niż nagłe dopadnięcie go w łazience i masowe rwanie uzębienia. Nie mam takiego zapasu plastrów z opatrunkiem, a w takiej sytuacji potrzebowałabym.

Scenka pierwsza – jak podać kotu tabletkę.

Kota należy przywołać standardowym "kici, kici" dokładając starań, by w głosie nie brzmiała zdrada i Markiz de Sade w jednym. Gdy kot przybiegnie, trzeba go w ułamku sekundy złapać, zawinąć dokładnie w koc i umieścić pod pachą, względnie między kolanami. Imadła do kota nie wynaleziono, a szkoda. Jeśli kota nie zamienimy w ułamu sekundy w rolmopsa, od razu spakujmy legitymację ubezpieczeniową, albowiem w następym ułamku będziemy zmuszeni udać się na szycie ran szarpanych, a kot triumfator nadal nie zeżre tabletki. Jeśli kota zawinęliśmy w koc i względnie unieruchomiliśmy, pod żadnym pozorem nie patrzmy mu w oczy. Pęknie nam serce a następnego dnia żyła na czole, nasz pupil bowiem zrobi nam zieloną noc – ściągnie świeże pranie prosto do żwirku, włamie się do lodówki i wyżre ukochane lody, ze złości załatwi się do umywalki, albo umyje zęby naszą szczoteczką. No ale dobrze, załóżmy, że mamy co trzeba – kocur szczelnie zawinięty, patrzymy tylko na wlot jamy miauczącej skrzętnie omijając okolice oczu (brzmi całkiem jak opis aplikacji kremu do twarzy). Jedną ręką przytrzymujemy kotu paszczę, drugą ręką wkładamy do niej tabletkę, nogą staramy się okiełznać wyrywającego się kota, drugą nogą zaś ocieramy pot z czoła. Kot w końcu połyka tabletkę, bo i tak nie ma innej opcji, ofukuje koc, patrzy na nas z wyrzutem i do końca dnia prycha na nasz widok. Następnego łaskawie lewym zębem skubie ulubione dotychczas sardynki, a po tygodniu znów nas lubi i zagłusza sny mruczeniem. Wszystkie kończyny mamy tak wygimnastykowane, że kolano zgina nam się w obie strony. Joga to pestka.

Scenka druga – spostrzeżenia przydrożne.

Droga z Lokatorem do przedszkola zawsze stanowi dla mnie źródło niesmowitych doznań. Tym razem Młody postanowił dostrzec solidną grupę pod wezwaniem Robót Drogowych. Panowie o fizjonomiach zakapiorów, szaro i mży, listopad kurka siwa w śmiałym rozkwicie.

– O! Popacz mamo! – spostrzegł Lokator i natychmiast postanowił mnie o spostrzeżeniu poinformować
– Ach widzę Synu, kopara… przecudna to fakt. – spostrzegłam wtórnie, ale na wszelki wypadek od razu wolałam się zachwycić… nigdy nie wiadomo czego Młodzież akurat oczekuje
– To skipacz jest mamo!! Skipacz! – karcący ton przywołał mnie do porządku
– No widzisz, masz matkę ignorantkę, Synu. Ależ oczywiście, że to spychacz. Spy-chacz. – przyznałam, starając się jednocześnie przemycić poprawność wymowy i skryć dydaktyczny wydźwięk
– A tu popacz mamo! Chłopcy! – spostrzegawczy jest bowiem Lokator jak nie wiem co
– Panowie… na chłopców są za duzi. – daremnie przywiązywałam się jednak do nomenklatury…
– Chłopcy mamo! Mają czerwone kurteczki. – …wiedział lepiej… i nie był daltonistą
– Taaak… – w tym momencie obserwowali nas z uwagą panowie o fizjonomiach zakapiorów, listopad i całe stado koparo-spychaczy
– Całkiem jak pomidorki! – radośnie kwiknął Młody a reszta świata umarła ze śmiechu.

I tak to czarownie mijają nam dni.

Ponadto mam fazę na kolory, zapotrzebowanie na przytulne miękkości i ciekawość faktur. Polarowy turkusowy płaszczyk, żółty wełniany beret w komplecie z długaśnym szalikiem, oczywiście frędzle obecne i przygotowane, puchate rękawiczki z jednym palcem i na sznurku – żółte oczywiście. Pluszową turkusową torbę mam też, ogromniastą, na ramię, która wygląda jak jeden z tych psów, którym nie widać oczu a składają się z dreadów. I czerwoną kurteczkę z kapturem, do której brakuje mi tylko koszyczka i babci. Oraz przecudnej urody płaszcz w kolorze bakłażana, w planach, bliżej nieokreślonych bo czekam na przecenę i wygraną w lotto. Na razie trafiłam szóstkę… tyle, że w sześciu kuponach. I kolczyki robię ludziom kolorowe. Bo tak.

A co u Was?

____________________________
Agnieszko – metoda na musztardę jest tyleż zaskakująca co skuteczna. Jest to metoda całkiem świeża i autorska, gdyż nagle w przypływie rozpaczy postanowiłam złapać pierszy lepszy słoik czegoś ostrego i narazić Pan Kota jeśli nie na trwały uszczerbek w smaku, to przynajmniej na zgagę. Musztardą możesz smarować kwiat, kota i parapet, co by się delikwent czworonożny poślizgnął, aczkolwiek w moim przypadku wystarczył kwiatek. Pan Kot wprawdzie do tej pory patrzy na mnie z wyrzutem i dam sobie obciąć paznokcie, że knuje coś straszliwego w odwecie… ale doniczkowiec przeżył. A to mu się chwali.

Gajowy Bajucha donosi

Zostawić Was na trochę i już same problemy 🙂

A dlaczemu ser stary?
A dlaczemu dwa razy bułka tarta?
A gdzie miejsce dla mąki ziemniaczanej?

Prawda jest taka, że ostatnio albo padam na pysk albo padam na pysk, więc na serio wymaganie ode mnie czegokolwiek ponad mycie zębów o względnie stałych porach jest nieludzkie.

No dobra, wiem, że zapuściłam się jak gajowy w buszu ale sami wiecie.
Jestem roztrzepana, więc literówki trzeba sobie odszyfrowywać we własnym zakresie.
A mąka to jak się wyrabia to ciasto co ma być jak kopytkowe.

Poza tym czarownie.

Mam sąsiada, którego właśnie zafascynowała remontowo-budowlana gałąź naszego przemysłu i w związku z tym od 6.00 do 21.59 napierdala wiertarką w różne płaszczyzny. Przestrzega przepisów, owszem, o dwudziestej drugiej cisza zderza się z moją migreną i doznaję szoku oraz Dziecko mi się wybudza, albowiem już przecież przyzwyczaiło się do wiertary, tak? Punktualny jest przy tym ów sąsiad do bólu zatok i skrupulatny – mam ochotę odwiedzić go z tymi tabletkami co to nimi odrobaczam Pan Kota, wepchnąć mu wszystkie do gardła, zalać wrzątkiem i odtańczyć kankana.

Mam w pobliskim sklepie ekspedientkę, która zawsze gdy wchodzę tam z Dzieckiem – czyli stale – śledzi nas. Normalnie baba nie odstępuje nas na krok. Już zaczynam robić uniki, ale jest sprytna i zawsze nas w końcu namierzy. Pilnuje żebyśmy czegoś nie wyżarli chyba. Albo nie zlizali lukru z ciastek. Nie wiem. Mam straszliwą ochotę otworzyć jej w dupie parasol.

Mam okres i planuję seryjne zabójstwa.
Notorycznie.

Czy to już pora na Misia Uszatka?

Bo tak się składa, że Miś Uszatek zawsze miał na mnie dobroczynny wpływ. Jak już było bardzo źle i myślałam, że jak nic wyjdę na ulicę z siekierką i wyrąbię trochę staruszek po bramach, to sobie przypominałam jakimż to przepięknym susem wskakiwał w swoją pasiastą piżamkę… i już rechoczę. Jako Dziewczę bowiem młode i nie do końca rozgarnięte, w wieku lat sześciu mianowicie próbowałam ten manewr taktyczny powtórzyć. Stanęłam na tapczaniku, wyciągnęłam rączki przed siebie, rozpostarłam w tych rączkach nie mniej pasiaste niż w oryginale spodenki i zrobiłam to co Miś Uszatek na ekranie czarno-białego telewizora marki Unitra. Różnica tkwiła w tym, że Miś zapewne nie zarył nosem w bordowy dywanik i nie nakrył się nogami nadal pozbawionymi odzienia. Ale taka to już tajemnica Misia Uszatka, że tylko on zna przepis na magiczny piżamowy sus. U mnie to raczej było salto mortale z tyłkiem na wierzchu. Ale rozśmiesza całkiem nieźle. Zwłaszcza po latach.

_______________________________
Ubóstwiam wasze komentarze.
Umarłam ze śmiechu po prostu :)))

Bo na jesieni to kiepska widoczność

Komentarze są tylko dla mnie bo jestem po pierwsze egoistką (tak, nie
mam problemu z przyznaniem się do tego, co każdy wie/ma/czuje, ale
większość udaje, że to całkiem inną ma nazwę albo go nie dotyczy) i
lubię czasem czuć, że na wyłączność to mam nie tylko bujnie acz dziko
rosnące paznokcie.

Po drugie nade wszystko cenię sobie święty spokój i
wolność od różnego autoramentu a wątpliwego intelektu trolli.

Po
trzecie zaś odkąd ukryłam komentarze, stały się one bardziej cenne,
serio. Nie mam już wpisów pod tytułem "jestem_byłem_mam" ani "ale
jesteś nudna, nie da się tego czytać", mam w zamian może mniej (choć
nie! wcale nie mniej, hau hau pod stołem) ale za to na pewno
zdecydowanie lepszej jakościowo lektury, przy której czasem się śmieję,
czasem wzruszam a za każdym razem cieszę… bo z dedykacją.

Aczkolwiek
ponieważ brakuje mi Waszych dywagacji, pewnie się złamię i je w końcu
odkryję.
Bo ja strasznie kobieca w gruncie rzeczy jestem – czytaj: zmienna, z huśtawkami, fochami i całym dobrodziejstwem inwentarza. Ale bywam też urocza – jak się zapomnę.

Słuchowisko

Trzy kawałki, w których Seweryn Czarodziej moje wiersze zamienił w piosenki.

Pierwszy – 8 zapałek – napisałam dla Alty.
Pamiętam go najmocniej do dziś, bo napisał się sam w kilka minut i jest bardzo mój, taki wewnętrzny.
Drugi i trzeci – jakoś przypadkiem mi przyszły do głowy i podejrzanie długo z niej nie wychodziły.
Musiały więc się pojawić w wersji bardziej namacalnej.

Dziwnie mi się to odbiera, przyznaję. Bardzo miło ale dziwnie, z niedowierzaniem chyba. Że niby dlaczego? Że ja? Hmmm dobre sobie. A kiedy słuchałam w Pracovni na koncercie jak Seweryn to śpiewa, to paliły mnie policzki.

Zupełnie inaczej czyta się swoje wiersze samemu.
Zupełnie inaczej czyta się komentarze innych, zupełnie.
Bo to przecież takie moje, tak bardzo ze środka, że tuż pod skórą to czuć na stałe.
I to nawet chyba nie o podoba się/nie podoba się chodzi a o odbiór jako taki,
o to, że każdy człowiek zobaczy w tej samej zbitce słów coś zupełnie różnego, innego
i to jest dopiero fascynujące.

Zupełnie inaczej zaczyna się robić w środku kiedy ktoś śpiewa to se sceny
a na sali robi się cicho, cichutko, cichusieńko
i tylko swoje serce słyszę gdzieś na wysokości uszu jak głupie.

Za każdym razem czuję się jak smarkula przyłapana za winklem z wiśniowym tytoniem skręconym w bibułce,
który podbierałam Zdzichowi z kieszeni, gdy ten chrapał przed telewizorem.

Bo pamiętam naciskane klawisze, co to pozlepiały się w słowa i zawisły na kulce, pamiętam emocje i to, że zawsze najbardziej czekałam na pierwsze komentarze… których oczywiście jednocześnie bardzo się obawiałam.

A tu proszę… muzyka, ktoś to gra, śpiewa, nagrywa i jeszcze mu się podoba.
Niesamowitość taka no.
Fajnie, że ożyło.
Ot tak.

Zresztą posłuchajcie sami:

http://www.sellaband.com/seweryn/