Naszło mnie, czyli krótkie cięcie

Włosy mają to do siebie, że rosną. Podobno nawet po śmierci, całkiem jak paznokcie. Stąd już wiem, że jak kiedykolwiek zachce mi się umierać, muszę najpierw do fryzjera i na manikiur. Żeby popeliny nie było. Trzeba się wszak ładnie prezentować na atłasie.

Jak dotąd na atłasie prezentowałam się tylko raz, ale było to w okolicznościach bardzo dawnych i mocno emocjonujących. W późnonoc i średniowiersz, zahaczając o wczesnoświt. Usłyszałam wtedy tyle komplementów na raz, że nie wiedziałam za bardzo jak się zachować, bo bezpieczne "Ty też" odpadało w przedbiegach. Obiekt miał bowiem mizerny biust i kiepski tyłek. Choć nie ukrywam, że akurat facetowi to pierwsze całkiem na nic. Trwałam więc w dziwnej pozie na tym atłasie a w pewnym momencie po prostu nie wytrzymałam i wybuchłam śmiechem. Rechotać skończyłam na dobre jakoś po pół godzinie, więc nastrój prysł jak wazon prababki, ale dobrymi kumplami byliśmy jeszcze przez parę lat.

Włosy podówczas miałam długie, gęste i zakładam, że na tym atłasie prezentowały się znacznie lepiej niż ja sama. Może stąd komplementy. Obecnie natomiast kudeł posiadam krótki, odrośnięty, szczeciniasty i postrzępiony jak coś czego nawet w googlach nie wyszukasz. Ot zapuściłam się po ostatnim jeżu. Naszło mnie zatem na fryzjera.

Do fryzjera chadzam od wielkiego dzwonu, zwłaszcza odkąd Jedna Taka mnie opitoliła na pieczarkę i miałam wrażenie równo odrysowanego garnka na własnym czole. Nie nie zagryzłam Jej. Zmilczałam i popłakałam się żałośnie na podwórzu, po czym wróciłam do domu i poprawiłam własnoręcz, na chłopaka. Wtedy byłam jednak miła i grzeczna, dziś bym zagryzła. No bo co miałabym powiedzieć? Super, ale wolałam dłuższe, proszę dokleić na kropelkę?

Dziś jednak postanowiłam skorzystać z usług podobnego przybytku i przed pracą udałam się do Salonu Fryzjerskiego.

Salon Fryzjerski brzmiał bardzo dumnie i zlokalizował się na skrzyżowaniu dwóch poetów (nie chcę nawet myśleć w jaki sposób oni się tak skrzyżowali bo nie dość, że obaj panowie, to jeszcze każdy żył w innej epoce), na brzmieniu jednak ta duma wyraźnie się kończyła. Już od progu powitała mnie kwaśna woń detergentu i jeszcze bardziej cierpka mina. Mina należała do wdzianka w upojnym kolorze lila-róż bujnym kwieciem obsypanego, od którego z miejsca mnie zemdliło a z którego znacznie wystawała Podomkowa Lady. Równie cierpka po mordzie jako ów peniuar. Następnie usłyszałam, że miejsc nie ma bo są klientki. Rozejrzałam się bacznie, zakonotowałam puste fotele i z uwagą odnotowałam brak choćby zawirowań powietrza. Podzieliłam się z Podomkową tą informacją i z konspiracyjną miną usiłowałam wyłuskać czy owe klientki są niewidzialne i potrzebuje lepszego specjalisty, czy po prostu zbyt małe i wpadły do zlewu, ale Podomkowa najwyraźniej preferuje inny rodzaj poczucia humoru, bo strzeliła focha.

Zmitygowała się jednak prędko i wyjaśniła, że klientki są umówione ale się spóźniają. Wprosiłam się zatem w wyimaginowaną kolejkę i postanowiłam zaczekać. Czekałam i czekałam, Lila-róż piłowała paznokcie a ja powtrzymywałam się by nie ziewać zbyt rozgłośnie. Wreszcie po kilkunastu minutach drzwi Salonu otworzyły się i do środka weszła Kobieta Z Fiokiem. Fiok był okazały i nawet przez chwilę zastanawiałam czy lalunia nie przemyca tam na przykład wiewiórczej rodziny. W branży przemytniczej zrobiłaby furrorę. Razem z fiokiem i jego właścicielką do salonu weszła druga, chyba koleżanka. Wnioskuję po obściskach.

Babsztyliony usiadły tuż obok i zaczęły rozmawiać o tym, że mąż Fioka wyjedzie chyba i ona nie wie, albo o tym, że Fiok Drugi, mniejszy acz bardziej pokrętny, też nie wie ale z całkiem innego powodu. Rozmawiały o przepisach, wyprzedażach, ciuchach,  gazetach lub czasopismach, sąsiadkach z naprzeciwka i teściowych, psach, kotach, chomikach, skarpetkach ze ściągaczami i bez, telenowelach, sukniach ślubnych, Kasi Cichopek i wielu wielu innych niesamowicie ciekawych zjawiskach przyrodniczo-społecznych. Generalnie i głównie rozmawiały. Przyglądałam się im nawet co czas jakiś by poobserwować czy czasem jedna albo druga nie ma jakoś nadmiernie rozwiniętej żuchwy, bo przecież ile można tak kłapać, ale nie miały. Znaczy najwyraźniej można. Wreszcie z socjologii zeszły na włosy. Ale w zasadzie to już w połowie chomika miałam dość, a przy "Plebanii" wpadłam w stupor. Włosy jawiły się jako względnie interesująca tematyka. Jednak gdy przeszły na odżywianie odżywkami, energetyzowanie maskami, wygładzanie balsamami, dyscyplinowanie lotionami i generalnie siódme piętro chaosu miast zwyczajnego mycia i szamponu w uroczej parze, zdecydowałam, że nie wytrzymam tu ani sekundy dłużej bo eksploduję a jadłam potężne śniadanie. Bolesne to było doświadczenie. Panie spierały się o puszystość a ja gryzłam się w język, żeby o tę rodzinę wiewiórek jednak nie spytać. Jedna z nich wygłaszała nawet światłe prawdy o tym, że włos dobrze odżywiony to taki, którego właściciel je same smakołyki. A że mianem smakołyka można określić praktycznie rzecz ujmując wszystko, wywód był długi, cętkowany i kręty jak róg Wojskiego. Potem była riposta, czyli technologia żywienia na wesoło w wykonaniu Pudernicy W Peniuarze. Kosmos!

Przy setnym kiełku bambusa Fioka Drugiego oraz nowej diecie, spódnicy, jedwabnej bluzce z Zary i trwałej ondulacji przeprowadzanej na statku kosmicznym w przyszłości jednak nie wytrzymałam i wyszłam. Cierpki peniuar z zawartością, wyimaginowane klientki i te prawdziwe, z których jedna naucza a druga filozuje i się zastanawia, to jednak trochę za dużo jak na jeden poranek. Zwłaszcza jak ta druga się zastanawia co jeść przez pół godziny. Na wdechu. Jednym.

Niech je Whiskas.
Będzie miała puszystą kotkę.

Cała naprzód ku nowej przygodzie

No bo przecież taka gratka nie zdarza się co dzień.

Tak, oczywiście, że startuję w konkursie na blog roku.
Tak, oczywiście, że pragnę notebooka jak świnia dżdżu.
Ale najbardziej to chciałabym wyjechać w podróż marzeń.
Matko kolorowa! Chyba bym się hiperwentylowała ze szczęścia.
A zaraz potem zdecydowałabym czy Chiny czy Afryka.
Albo Australia. A może Islandia – najwspanialsze ponoć na ziemi miejsce do życia.

Albo Szklarska Poręba, nie wiem, wszystko jedno, po prostu marzę o podróży każdym swoim centymetrem. A mam ich 168 wzdłuż i bardzo dużo na boki. I choć oczywiście wiem, że w konkursie startują znacznie ciekawsze i/lub znacznie bardziej "potrzebujące" strony… to i tak fajnie sobie pomarzyć.

Jeśli ktoś chciałby, mógłby i generalnie tak jak twierdzi Ziuta "skoro czyta i co dzień zagląda to czemu miałby nie zagłosować", to zaznaczam, że ja oczywiście bardzo zachęcam. Będzie mi niezwykle miło. Można do 29 stycznia.

A robi się to wysyłając sms o treści A01222 na numer 71222 (przyjemność kosztuje 1zł+VAT i jest jednorazowa).

Gracias i inne wyrazy

Wydłużanie doby, czyli promocja Tylko Dziś

Dobę wydłużyć można na wiele sposobów, ale wszystkie są mniej lub bardziej beznadziejne. Najlepszym wydawałoby się notoryczne przesuwanie wskazówek zegara zgodnie z ich naturalnym ruchem o tyle, ile nam aktualnie potrzeba. Musimy jednak pamiętać, że w bliższym lub dalszym pobliżu, a może nawet na świecie, mogą się znaleźć inni śmiałkowie – a znaczna część z nich jednak zegary posiada – którzy nie zawsze mogą podzielać nasze poglądy i naśladować pomysły. A przyznajmy sami sobie szczerze, że dość idiotycznie wygląda jedna sztucznie wydłużona doba na tle innych, klasycznych. Nie wspomnę nawet, że w pracy też mogliby nie zrozumieć czemu przyszliśmy na trzynastą.

Zatem wydłużajmy dobę mentalnie. Bo i tak przecież czasem trzeba. A jak nie trzeba to ja zaraz wszystko załatwię i pojawi się konieczność oraz cały imponujący Kant z imponującym imperatywem co jest kategoryczny. I ogólnie jeden wielki impon.

Impon? Tu chyba przegięłam. Nie ma takiego miasta Londyn. Lądek jest. Poprzestanę na pomponie. Też przecież może być imponujący. Jak w tych góralskich czapkach – no dobra średnio one góralskie ale sprzedawane w górach – co to w nich pompon znacznie przewyższa nastroszeniem dopuszczalną wielkość mieszczącej się w czapkę czaszki.

Przez te wszystkie wyszukane dygresje i słowo_zwroty zmierzam jednak do oznajmienia – uroczystego, żeby nie było – że chodzę na angielski. Zgodnie z podjętym noworocznie postanowieniem zapisałam się, nabyłam podręcznik, pobrałam fakturę na Firmę i nawet miałam już dwie pierwsze lekcje. Tyle że dużo się działo i całkiem mi oznajmianie z pamięci wypadło. Teraz jednak, gdy odrabiam pracę domową (lepszą niż organiczna i u podstaw) i zagłębiam się w dziką a psychotyczną mentalność Larsa, który w brytyjskiej filii szwedzkiej IKEI (ma nawet w tle Big Bena ale szczerze wątpię by pod Beniem stała jakas IKEA, więc to akurat ktoś sobie nieznacznie zmyślił) szuka francuskich świeczek w barwach Meksyku… dochodzę – nie po raz pierwszy w tym życiu – do wniosku, że istnieją ludzie znacznie bardziej popieprzeni niż ja. I choć nie powinno mnie istnienie Larsa pocieszać, bo prawdopodobnie funkcjonuje on li i jedynie na papierze i nawet uczciwego bąka puścić nie potrafi, to jednak te barwy meksykańskiej flagi biorą górę.

No bo w końcu co można robić gdy już się wypierze i oporządzi wszelkie posiadane Dzieci, posprząta, odgruzuje łazienkę i zlew w kuchni i obejrzy w telewizji film o ośmiu męskich głowach w jednej sportowej torbie? Nieżywych jak wigilijny karp o tej porze stycznia? W upojną środową noc? Które – i to jest najgorsze – w pewnym momencie zaczynają śpiewać? I fałszują?

Oczywiście, że robi się homework i cichaczem wielbi Larsa, pomimo tego nawet, iż jest czystej wody debilem. Jednakowoż damy mu szansę, nie obetniemy cochones i przejdzie do następnej czytanki. W końcu na zdjęciu jest taki uroczy. I nie ma wąsów… co jest chyba dość wybitnym zjawskiem w książkach do nauki języka angielskiego. Nawet kiedyś myślałam sobie, że może oni dlatego tak niewyraźnie mówią, bo wszyscy mają wąsy i one – te wąsy w sensie – im przeszkadzają w wymowie. Ale po pierwsze nie bardzo wiem jakie wąsy przeszkadzać by mogły – chyba takie unurzane w betonie i odczekane nieco. A po drugie w mojej grupie badawczej nie ujęłam kobiet. Choć niektóre jak sądzę miałyby się czym pochwalić.

Doba więc nie dość, że mi się ładnie wydłuża, to i pogrubia, intensyfikuje i nie tworzą mi się na rzęsach grudki. Sama nie wierzę, gdy piszę Tateuszowi na karteczce swój grafik. Bo chciał. Bo chwilami nie wie kiedy może dzwonić telefonem a kiedy tylko zębami.


poniedziałek:
8.00 żłobek, 9.30-11.05 angielski, 11.30-19 praca

wtorek:
6.30 żłobek, 8.00 dentysta, Włochy, 11.00-19.00 praca, do 21.00 chór

środa:
powtórka z poniedziałku + golenie nóg, pach, wkręcanie żarówek, wbijanie gwoździ i inne remonty

czwartek:
6.30 żłobek, 7.00-15.00 lub 8.30-16.30 praca, 18.00-21.00 chór

piątek:
jezusmaryja jedyny bezpański dzień! w dodatku czasem kończę o 15.00 i akurat nigdzie nie wyjeżdżam! nic tylko umrzeć z rozpusty

soboto-niedziela:
albo wolne albo dodatkowa praca w agencji… wprawdzie nie towarzyska bo reklamowa, ale też bywa wesoło

Wiem! W piątek będę chodzić na jogę. Albo osiągnę zen w inny sposób. Na przykład może sobie zejdę. Albo nie wiem. No po prostu doba z gumy. Zważywszy na fakt, że w większość miejsc innych niż praca, dentysta i angielski, ciągam ze sobą Loktora, wracając wieczornym autobusem do domu z niepodlanymi kwiatkami i nieodżywionym pająkiem w rogu sufitu, prezentuję całą soba obraz nędzy, rozpaczy i moralnej degrengolady. Lokator za to kwitnie i głównie podrywa. Dzieci muszą czerpać energię z kosmosu – inaczej bowiem niewyobrażalnym jest dla mnie by po całym dniu kwitnąć i głównie podrywać – a potem gasną gwiazdy… Jak Doda, czy inna Mandaryna-Wiśniewski.

Czy na nieuprzejmą uwagę obsługi pracownika koncernu IKEA skierowaną do Uroczego Larsa, mogę Uroczego Larsa wyposażyć w komiksową chmurkę z napisem FUCK YOU VERY MUCH !? Bo właśnie ustalam dialogi i nie wiem szyk zdania poprawny.

Z rzeczy ciekawych ostatnio robiłam teksty do katalogu Marksa&Spencera. Czad komando. Najpierw Haluta tłumaczyła z ichniego na nasze i wychodziło na przykład: spodnie dzianinowe, spódnica oficjalna i piękny pulower a ja z tego robiłam super hiper mega giga peany ku czci. Te wszystkie fenomenalne i absolutnie niezbędne w Twojej szafie tiszerty, gustownie przeplatane miękkim włóknem sweterki, eksplodujące kolorami topy i stonowane barwami ziemi szale, wszystko stylowe, eleganckie, pieszczące dotykiem i srające ogniem. Po prostu cud, miód i delicje. Moim osobistym hiciorem jest fraza: Nasza kolekcja "Błękitna Przystań" to doskonała propozycja na weekend za miastem. Poczuj się wyjątkowo… i tak dalej. A rzecz dotyczyła portek, swetra i koszuli.

Myślę, że to nawet lepsze od pisania horoskopów.
I promocji Tylko Dziś wiszących na szklepowych szybach w charakterze pożółkłych kartek, szczelnie wtopionych w otoczenie od lat.
I kiermaszy obuwia, centrum paznokcia, salonów prasowych i światów alkoholi w budce wielkości niewielkiego kiosku Ruchu.

I w tym wszystkim ja. Cała na biało. Oczywiście.

Książki czytam w tramwaju i metrze, muzyki słucham w pracy i przez sen, obrazy zapamiętuję w międzyczasie, notki głównie zapominam. Potem piszę z głowy i raczej jest chaotycznie. Ale mojo. Tak, mam zapełniony grafik. I ciągle żałuję, że nie mam kiedy iść na salsę i kurs pilotażu.

I chyba lubię to wszystko.
Tak w ogólności.

Z ostatniej chwili

Zostajemy w domu
Zostajemy w domu
Zostajemy w domu

tu miejsce na hurrra i inne radosne okrzyki tudzież ogólną ulgę w oddechu i okolicy

Nie musimy iść do szpitala i jest znacznie lepiej.
Znacznie.

zostajemy na antybiotyku i kurujemy się jak dotąd tyle, że w znacznie mniej stresujących okolicznościach przyrody i we własnych łóżkach

Ostatni raz cieszyłam się tak gdzieś w zeszłorocznym marcu.
A ten hałas w Warszawie w okolicach wieczorynki to łoskot spadającego kamienia.
Choć jak tak patrzę po komentarzach to był chyba kamień z rodziną. Liczną.

Dzięki za wsparcie!

Całkiem spokojnie wypiję trzecią kawę

Lokator zasnął a ja z przekonaniem o dobrze wykonanej inhalacji i innych takich, oddycham z ulgą. Ostatnie dni upłynęły nam mało radośnie za o mocno stresująco. Z nas dwojga jednak to ja ponoć potrafię wziąć się w garść, no i z pewnością jestem starsza, więc nie pozostawało nic innego jak wpaść w trans powtarzalnych czynności i udowodnić sobie, że jednak nie ponoć. O odpowiedzialności o tę moją kochańszą połowę nie wspomnę, bo to oczywista oczywistość.

Dziś jest pierwszy wieczór kiedy Lokator zasnął a ja nie czekam w pogotowiu bo duszność i te okropne dławiące dźwięki. I wsłuchuję się w rytm oddechów już bez takiego drżenia. Bo ostatnio Lokator spał na pół-siedząco. Bo tylko tak mógł trochę pospać żeby nie budził Go kaszel. Bo ostatnio ja w dziwnych pozach, mało malowniczych za to na poduszkach i zgięta pod kątami wszelakimi, żeby Lokator na pół-siedząco mógł.

Kiedyś wyobrażałam sobie, że nie mogłabym dla nikogo nie spać, nie jeść, nie prostować kolan i wytrzymać te cholerne mrówki. Nawet w durnych czasach burzy i naporu, dojrzewania czyli, kiedy to wydawało mi się, że jestem absolutnie zakochana w Takim Jednym i byłam pewna, że muszę umrzeć bo przecież on mnie tak strasznie nie chce, więc cóż mogłabym zrobić innego… i byłam absolutnie przekonana, że za chwilę przestanę oddychać… okazywało się, że po dwóch dniach woń ziemniaczanych placków potrafi zdziałać cuda a najedzony człowiek zaczyna całkiem rozsądnie myśleć a własna poduszka skutecznie wybija z głowy takich niezorientowanych absztyfikantów. I że co jak co ale funkcjonując zbyt długo bez snu to mogę kogoś co najwyżej dotkliwie pogryźć w efekcie i afekcie.

Dla Dziecka da się absokurwalutnie wszystko. I to nawet nie tyle dla bo to tak oczywiste, że nawet się przez ułamek ułamka nie myśli, że w ogóle inaczej można.

Kiedyś sądziłam też – i byłam o tym przekonana z mocą godną znacznie lepszej sprawy – że jak coś złego mi się dzieje, albo komuś bardzo bliskiemu na ten przykład, świat powinien niejako z urzędu pod obstrzałem setki paragrafów spektakularnie stanąć, słońce zgasnąć, niebo pęknąć i w ogóle wszystkim psom powinno się obligatoryjnie zakazać merdania ogonem, żeby nie było żadnych oznak radości. Żebym sobie mogła podesperować w spokoju i zaplanować pogrzeb kartofla. Na szczęście potem urosłam i mi przeszło. Teraz już wiem, podobnie jak miliardy innych ludzi, że nic się nie zatrzymuje, nie gaśnie i nie pęka. Po prostu człowiek bierze się w garść i do roboty. Bo robi się wszystko żeby pomóc. Na rzęsach też się staje i nawet można na nich odtańczyć kankana. Na dobrym tuszu.

A że pomimo wszystko wyznaję zasadę, że tylko spokój może nas uratować, wykonuję te wszystkie pieczołowicie w pamięci przechowywane czynności. Zawiesina antybiotyku przemycana pomiędzy żelkami (bo żelki to wielkie wydarzenie, więc pomiędzy się da), odpowiednie godziny na syropek (i tylko samemu z butelki bo miarka zaufania nie wzbudziła… pewnie przez kolor różowy), na maseczkę wziewną z jednym i drugim specyfikiem (tylko przy tysięczny raz wytłumaczonym na wszelkie sposoby sensie przycisku on-off, który stał się niekwestionowanym faworytem wśród klawiszy dostępnych w domu, zagrodzie i koszu z zabawkami), piętnaście minut chodzenia, biegania, tańczenia (na topie zespół Akurat) dla zwiększenia kaszlu, oklepywanie w ściśle określony sposób po ściśle określonym kątem co ściśle określony czas (przypomina to czasem kąpanie kota ale zużywa się mniej plastrów na opatrunki), wyciszanie i uspokajanie dla zmniejszenia kaszlu, krótka drzemka na przeciwgorączkowym i długie długie godziny: spać, nie spać, zimne, ciepłe, bawić, nie bawić, czytać, nie czytać, rysować, boli, pocałuj, zostaw, pogłaszcz, nie głaszcz, przytul, idź sobie, nie, nie, nie, na spaaaacer… a to wszystko w specyficznym jeszcze języku dwulatka.

Według mnie jest lepiej.

Najgorsze przewalczyliśmy i teraz, gdy Lokator zaczął już uskuteczniać swój lokatorski marudnik, wiem, że żyje i jakoś tam się ma. Mam mniejsze drżenie powiek gdy słyszę tę orkiestrę dobiegającą z płuc. I ostatniej nocy tylko raz miał atak duszności. Czy ja się mam nie wiem bo odstawiłam się na boczny tor i praktycznie od czwartku nie sypiam. Ciągle sobie powtarzam, że jak mi Młodzież dorośnie, to sobie odbiję. Byle nie nerki.

Wyrocznia jednak będzie jutro.

Zrobiłam wszystko by nie szpital. Mam nadzieję, że się udało. Jestem maszynką do podawania leków, robienia inhalacji, oklepywania pleców. Mam ściśle określone godziny czuwania i zwiększonego czuwania. I zajebiście mocne baterie.

.

Bardzo wyraźnie się postarzałam. Nie wnioskuję po kremach anty czy pro. Nie przerażają mnie wolne czy zniewolone rodniki, nie liczyłam kurzych łapek, zmarszczek uśmiechowych ani tych odwrotnych i których mam więcej. Szyja też mi jeszcze nie obwisa pomimo, że nigdy w życiu nie wklepałam w nią nic poza sprayem na komary w letnie wieczory przy ognisku i odrobiną panierki od czasu do czasu przez przypadek. Lubię swoje niemal trzydziestoletnie ciało, uśmiechnięty brzuch i bliznę z boku kolana. Nie mam fobii, która nie pozwala mi zasnąć bez sprawdzenia czy nie zaatakował mnie cellulit a zdejmując soczewki bezlitośnie nie pamiętam o włóknach kolagenowych, co pękają gdy pociągnąć. Ja nie pękam. Ale bardzo wyraźnie się postarzałam.

Wnioskuję po odwróconych priorytetach, spodniach z liceum, w które choć właśnie zaczęły pasować, kompletnie nie pasują do mnie takiej, jaką jestem teraz i znacznie obniżonej tolerancji. Wystarczy jedna mała półgodzinna przejażdżka tramwajem z przedszkolną wycieczką, by dość gwałtownie zorientować się, że tej rozrywki raczej nie dodam do zakładki ulubione.

Nic dziwnego, że Ciotki Etatowe czasem mają muchy w nosie. A całą resztę świata gdzie indziej.

Jak sobie pomyślę, że Mamut w trudnych czasach macierzyńskiego PRL-u, kiedy to musiał zatrudnić się w Przedszkolu żebym w ogóle została doń przyjęta, spędzał ze mną upojne godziny w towarzystwie hordy Dziateczek a następnie resztę doby w sublimacji, za to przy wybitnym współudziale Siostrzycy… fakt, że przeżyłam uważam za godny wszelkich nagród, medali i odznaczeń. Doprawdy.

Z wiekiem wyraźnie rośnie mój podziw dla tych bardziej siwych i przygiętych do ziemi. Dla Matek w szczególności.

.

Lokator zasnął, a ja z radości, że mam nagle i niespodziewanie tyle Wolnego Czasu – zjawiska nieczęsto spotykanego na tej długościo-szerokości geograficznej – wstawiłam pranie, wprasowałam w deskę trochę bawełny i domieszek, zdrapałam z kuchennej posadzki wczesnodadaistyczną twórczość niewiadomego pochodzenia oraz zostawiłam trochę linii papilarnych na klawiaturze.

Jak zwykle wzrusza mnie świadomość, że ileś ktosiów gdzieś trzyma za nas kciuki i wysyła dobrą energię… więc napiszę tylko dziękuję bo nie przychodzi mi do głowy nic mądrzejszego. I na przykład taka moja Kerownik, która w sobotę zawiozła nas na prześwietlenie prywatnie, bo akurat uznała, że nie chce żebyśmy czekali nie wiadomo ile jeszcze na to, które nam przysługuje z racji mojego bycia obywatelem-podatnikiem i własnego portfela nam taką fotkę zrefundowała… bo miała potrzebę. Też mnie wzrusza.

I wiem, że za jutro nie tylko ja będę te kciuki zaciskać.

A teraz pójdę spać i udam, że wcale się nie odzwyczaiłam od poduszki i poziomu.
Uwielbiam horyzontalność.

.

Igor ma zapalenie płuc.
Ja mam pierdolca.
W związku i bez trochę biegam.

Jak się dramatycznie nie pogorszy mamy dotrwać na antybiotyku przez weekend.

Na Działdowskiej komplet małych pacjentów plus niedobór kadry. Za to nadmiar rotawirusa na metr kwadratowy.
Sprzęt do nebulizacji i komplet leków mam na stałe w domu, więc podjęłam wyzwanie i walczymy sami.
We wtorek na kontroli zapadnie decyzja czy poprawa czy jednak szpital.
Młody dzielny bardzo.

Chciałabym móc popłakać się całkiem po babsku i stwierdzić, że nie dam rady i mi źle.
I nie musieć wszystkiego. I żeby ktoś powiedział "spokojnie, będzie dobrze, damy radę, a teraz moja kolej".
Nie jestem superbohaterem. I całkiem zwyczajnie nie mam siły.

To całe macierzyństwo to jednak czasem srał pies.

O tej porze roku

O tej porze roku wieczorami spotykam kobiety z łyżwami zamiast torebek. Trzymają w garści sznurówki i dyndają stalowym ostrzem, sztuk dwie. Z reguły z boku tudzież zza pleców wystaje im jakiś Wysoki Postawny dzierżący Potomka i osobiste naręcze figurówek. Takie obrazki powinny mnie w sumie zasmucać, bo w narodzie generalnie mamy tak, że jak komuś lepiej to nam powinno być gorzej, ale wręcz przeciwnie. Cieszę się i miło mi się patrzy na takie gromadki z policzkami zaróżowionymi od mrozu i emocji. Od razu na dworze robi się cieplej. A mnie weselej. Z różnych względów.

Sama z własnej i nieprzymuszonej niczym woli na łyżwach byłam raz i przyznać muszę – choć nie bez żalu – że nasz związek, choć burzliwy jak lipiec nad jeziorem, do udanych nie należał. Krótki był, intensywny i zakończył się wielkim bólem w okolicach szanownej czteroliterowej.

Czyli w krótkich żołnierskich słowach: ból dupy do sześcianu.

Wykręciłam na lodzie takiego orła, że nasz rodzimy bielik powinien poszukać nowej posady, po czym zaległam w spektakularnym rozkroku na tafli i odetchnęłam z ulgą, bo było jasne, że więcej latać nie będę. A szanowna czteroliterowa boli mnie nawet dziś, na samo wspomnienie.

Całe zajście miało miejsce ongiś w Krynicy, gdzie to wyruszyliśmy całą chóralną gromadką, uzyskawszy uprzednio dzień wolny od prób i granatów ćwiczebnych na wysokim C. Najpierw średnio kompatybilna byłam z otrzymanym obuwiem ale wbicie się w sztywne łyżwy, zasznurowanie wszystkich frędzli i jednocześnie poziom agresji utrzymany na dopuszczalnym społecznie poziomie uznałam za swój osobisty sukces, zatem nie poddałam się od razu. W pozycji pionowej mogłam utrzymać się całkiem długo ale niestety niesamodzielnie. Samodzielnie w okamgnieniu przywierałam do bandy i metodą na glonojada zwiedzałam lodowisko konturalnie. Centymetr po centmetrze. Malowniczo rozpięta na warstwie pleksi musiałam wyglądać zaiste wzruszająco, bo litościwie zaoferował mi swoją pomoc osobnik, którego roboczo i na potrzeby notki nazwijmy Kolegą Z Ramieniem.

Kolega miał ramię wygodne i mocne. Oczywiście do czasu gdy się na nim nie uwiesiłam i stylem rozpaczliwym usiłowałam nie wywinąć żadnego nieprzewidzianego piruetu. A że potrójne Tulupy z lądowaniem na własnym tyłku wybitnie mnie nie kręcą, więc dodam tylko, że żaden ruch spoza aktywności stój tudzież staraj się nie upaść od razu przewidziany nie był. Rozpisywać się o gwałtownych reakcjach wybuchowo-śmiechowych na moje lodowiskowe przykurcze nie będę. Myślę jednak, że miałam swoje pięć minut i mogłam zakasować nawet lidera w kategorii jestem nawet w Twojej lodówce, czyli kultowy serial "De jak Wiadomo Co".

Szanowna czteroliterowa ocalała i skończyło się tylko na kilku siniakach w mniej lub bardziej strategicznych miejscach. Jeśli do tego dodać ogólną wesołość i nowe horyzonty – zwłaszcza z perspektywy poziomej – było bardzo warto. Kolega Z Ramieniem natomiast z pewnością będzie pamiętał mnie bardzo długo. Nie wiem tylko czy bardziej bolało go niemal wyrwane ze stawu ramię, czy ślady po paznokciach, którymi jeszcze trochę a wbiłabym się mu w tętnicę.

Od tamtej pory nie wkładam łyżew.
Zabić się przecież mogę czymś innym.

Ręka mi odpadła

Szczęśliwego znalazcę uprasza się o nie łaskotanie.

A tak całkiem na serio, to ja rozumiem, że można mieć – nazywając rzecz po imieniu – fioła na punkcie fantastyki z przyległościami, i że można uprawiać książkowe zbieractwo na szeroką skalę (zresztą też mam tego bakcyla, choć nieco inną tematykę na półkach posiadam), i że można czerpać organiczną wręcz przyjemność z obrastania kolejnymi tomami, i że zapach farby drukarskiej to czasem najlepszy feromon i w ogóle.

Notorycznie kupuję książki i ciągle mam nadzieję, że kiedyś uda mi się je wszystkie przeczytać, bo przyznam, że choć staram się nadrabiać literackie zaległości, to gdy już mam tak niezwykle rzadką w częstotliwości zdarzeń Wolną Chwilę, z lokatorskiego łóżeczka dobiega miarowe pochrapywanie, wszystkie prania, prasowania i obiady na kolejny dzień są zrobione i można hedonistycznie rozlokować się wygodnie z książką by zniknąć na parę godzin w innym świecie… z reguły padam na twarz stylem dowolnym i nawet nie wiem kiedy mówię mojej poduszce, że się z nią ożenię. Tak więc ja naprawdę wszystko rozumiem.

Ale na litość wszelką ileż można wyprodukowac rodzajów smoków???

Smok ze stalową łuską i smok erotoman-gawędziarz, smok kolorowy i bojowy, smok organiczny, ekscentryczny i fantastycznie metabolicznie anarchistyczny, smok nocy, dnia i smok u cioci na imieninach, włócznia smoka i smocze galoty, smok w stanie ciekłym i smok w pięciu smakach. Do licha ciężkiego, to gorsze niż Conan z tysiącem swoim przydomków, z których co jeden to hecniejszy. Liczba tych wszyskich kielichów pełni, czar ognia i innych cynowych garnków co są magiczne i zwyciężają złych czarnoksiężników, poraziła mnie i trzyma w mimowolnym skurczu. Jak wyjdę ze smoczego szoku z chęcią zapomnę wszystkie te gadziny oraz bajki z dziewicami i rycerzami w rolach głównych tudzież pobocznych.

Mimo wszystko dobrze na swojej półce zobaczyć po prostu Mikołajka. Tuż pomiędzy Kingiem (tym straszącym) a Świetlickim.

_________________________________________________________
Ps. Ale żeby nie było, że ciągle tylko marudzę i narzekam, to oczywiście serdecznie dziękuję Właścicielowi Kolekcji, że ma te wszystkie smoki na stanie i że o mnie pomyślał. Będzie na żłobek 🙂

Weekend przed telewizorem

Nie ma jak raz na jakiś czas spędzić upojny weekend przed telewizorem. Wyspać się aż po zrośnięcie brwi, leniwie wypić kawę z mlekiem (a raczej, jak w moim przypadku, mleko z kawą), podać Dziecku przygotowane przez wyimaginowaną Nianię Franię śniadanko – najlepiej telepatycznie, gdyż ostatnio Lokator głównie rozgłośnie protestuje, w przerwach zaś kręci nosem, ewentualnie ogranicza się do stanowczego a dźwięcznego "nie"- a następnie leżeć i pachnieć, czyli wylosować sobie w programie coś, co nas nie odstraszy a być może nawet zainteresuje i badać jak to jest żyć normalnie i statystycznie.

Jednakowoż… jako, że normalni i statystyczni nie jesteśmy choćby przez skład osobowy naszej komórki, co nawet nie jest do końca społeczna… wstałam niewyspana, kawę siorbnęłam dwa razy, z czego raz sparzyłam sobie język, a przy drugim, mogłam sobie z niej robić zimne okłady na ewentualnego globusa w skroniach. Poza tym Dzieć oprotestował wszystko, łącznie ze wstawaniem, a że wcześniej oprotestował zaśnięcie i nadejście ciemnej a głuchej nocy, mój wkurw wielopoziomowy nie sięgnął zenitu tylko dlatego, że byłam zbyt zmęczona brakiem snu i innych takich. Wyimaginowana Niania Frania zażądała podwyżki a telewizor przy każdym mocniejszym powiewie wiatru, który uczynniał zaokienne drzewa, ukazywał pełną gamę kaszy – od jaglanej po pęczak.

Zatem skoro już ustaliliśmy, że tytuł prezentuje raczej sarkazm niż stan faktyczny, pora na dopełnienie informacji.

Weekend spędzam całkiem aktualnie i poważnie rzecz ujmując pracująco. Tym razem nie wyklejam krzesełek plastrami cytryny, ani też nie kręci mnie Tabcin. Tym razem molestujemy z Halutą książki, płyty, filmy i nie wiem co jeszcze, ale z pewnością będzie to niespodzianka. Tyle, że bez czekolady. W dużym skrócie – katalogujemy dobra wszelakie dostępne na półkach i mamy to zrobić super_hiper_mega_giga dobrze. Tak z przysłowiowym wodotryskiem. Przyznam, że mocno odzwyczaiłam się od ręcznego pisania, a cała praca polega na opisywaniu w kajeciku i alfabetycznie każdej z książek (na płyty i filmy czas przyjdzie jutro), z uwzględnieniem serii, cyklów, sag, ksiąg i wydań kolekcjonerskich. Przy tym właściciel kolecji wyraźnie i najmocniejszym pała uczuciem do szeroko pojętej fantastyki, a tam – jak każdy chyba wie – nazw rozmaitych ksiąg, sag, serii i cyklów jest multum. Kiedyś nawet myślałam, że to mnożenie dziwnych tytułów i nazw ma jakiś cel ale albo jest on bardzo mocno ukryty albo po prostu w walk ferworze zanikł. Teraz myślę, że to tak umyślnie i dla utrudnienia. Coś na kształt konkursu jak najbardziej zapełnić okładkę książki by była jeszcze okładką. Olbrzymia liczba smoków, królewien, mniej lub bardziej błędnych rycerzy i innych barowych opojów o imionach, których wymowy nie podjęłabym się na zbyt trzeźwo, przewijających się przez ten gatunek literatury, przywodzi mi raczej na myśl raczej spory tłok. A na każdej okładce fantasy musi smok, albo coś co przynajmniej ma szansę się o takiego wyrośniętego gekona otrzeć. W tym wszystkim nagła obecność Pereza-Reverte mile łaskocze wzrok.

Pisałam dziś bez przerwy przez kilka godzin i teraz nie mogę zamknąć oczu by nie zobaczyć tam jakiegoś dragona. Kosmos po prostu.

O sile mojego psychicznego odurzenia lekturą niech świadczy fakt napisania nowej notki. Bo sądziłam, że jak skończę, podpalę alfabet. A tu proszę, jaka niespodzianka.

Tymczasem jutro pracy ciąg dalszy. I kończę już. Bo padam.

Branoc…

Notka z fajerwerkiem

Nigdy nie przypuszczałam ile dobra wszelakiego może się zmieścić w mojej lodówce. Rzeczona chłodziara jest zapewne o połowę mniejsza od większości kuzynek AGD w statystycznych polskich gospodarstwach domowych, bo mieści mi się akurat pod kuchennym blatem, ale pojemna jest nieziemsko. Chyba, że to ja dysponuję tajemniczym darem upychania, ale śmiem powątpiewać. Inaczej bowiem nie miałabym tej tekstylnej hałdy do prasowania, wtopionej razem z deską i żelazkiem już chyba na stałe w krajobraz pokoju. W każdym razie lodówka pomieściła olbrzymie ilości trunków mniej i bardziej wyskokowych, jadła bardziej przetworzonego, półproduktów i nawet zamknęła się za pierwszym razem. Dziś jednak spoglądam ze zdziwieniem, że spustoszenia jakie sieje Księciunio Sylwester i zastępujący go Hrabia Nowy Rok, są imponujące. Jest trzeci i została tylko wątła bździna po cytrynce i jakiś smutny nabiał w kącie po lewej. Nieźle, nieźle. A myślałby kto, że nie damy rady. Daliśmy. A pewnie. Pierogom i sałatkom też. Żeby nie było.

Nielot przyjechała późno bo dopiero przed dwudziestą trzecią. Postanowiłam nawet ofiarnie i w czynie koleżeńskim wyjść po Nią na przystanek. Oczywiście, żeśmy się minęły koncertowo. W końcu jesteśmy mistrzyniami komplikacji, tak? No. W pewnym momencie po prostu zorientowałyśmy się, że Ona tkwi już pod klatką a ja dopiero wypatruję autobusu. Na szczęście odległość nie była dramatyczna, zatem dość szybko znalazłyśmy się w zasięgu ścisków i pognałyśmy do ciepełka. W ciepełku czekali Haluta z Bratem i barszczyk, który to z głośnym mlaskiem pożarła Nielot zaraz po się_przywitaniu i rozdzianiu z warstw wierzchnich.

Potem trzeba było uwijać się dość wartko, ponieważ wpadłam na genialny w swej prostocie pomysł toastu spełnionego w pobliskim parku, a reszta towarzystwa nie oponowała, toteż pognaliśmy. Nielot nawet pognała w jednym z moich butów ale ja miałam drugi, więc wszystko zostało w rodzinie. Szampany były trzy, nas czworo, park jeden za to ludzi zatrzęsienie – zwłaszcza na górce, gdzie to dotarliśmy akurat po rozpiciu cyrkulacyjnym niemal połowy z każdej butelki dalekich kuzynów Dom Perignona. Północ zastała nas w połowie drogi zatem wchodziliśmy jeszcze w 2007 a dokonaliśmy czasownika w 2008. A taka niepozorna wydawałoby się owa górka.

Panorama była piękna. Pomimo późnej godziny niebo raz po raz jaśniało od kolorów a coraz to wymyślniejsze kombinacje zdobiły powietrzną przestrzeń między nami. A w tym wszystkim wolniutko padał sobie śnieg. Żałuję, że oczy nie potrafią zapisywać obrazów nieco bardziej namacalnie niż tylko we wspomnieniach. Fotki byłyby nieziemskie. Z przeciwległych krańców wzniesienia skupiska balowiczów z hukiem i piskiem odpalały kolejne lonty a potem wszyscy stali z zadartymi do góry głowami i komentowali, że fajnie poleciało! A przyznać trzeba, że latało tego trochę.

Po jakimś czasie, ponieważ zbocze górki już delikatnie zbielało i nie zdążyło jeszcze stopnieć, postanowiliśmy całą wesołą brygadą sturlać się z niej wprost na sam dół. Ostatnio robiłam to z Igorem w lecie i to z połowy drogi, ale czego się nie robi w taką noc i w takim towarzystwie. Rzuciłam myśl w przestrzeń, bo czemu by nie? Nielot ochoczo podchwyciła, następnie przyłączył się Brat i tak oto radośnie we trójkę zawładnęliśmy naszą stroną pagórka. Haluta przezornie spasowała i potem wprawdzie nie liczyła siniaków, ale prócz trawy w czapce i obuwiu na pewno ominęła ja niezła frajda. Muszę Ją namówić jak już wyleczy kaszel. A zabawa była przednia.

Później były jeszcze huśtawki na placu zabaw i zjeżdżalnia, w tunelu której prawie utknęłam i doprawdy nie dziwi mnie już teraz, że nigdy nie widziałam tam zjeżdżających nią Dzieci, bo pod takim kątem to chyba tylko Pitagoras by potrafił i to po paru głębszych i ze skrętem kiszek. Ale żeby nie desperować, po tunelu było już fajnie. A w domu była jeszcze wielka miska żelków, mniej bądź bardziej szalone rozmowy i z punktu widzenia sąsiadów pewnie ogólna moralna degrengolada ale przyznam, że z mojego przeurocza.

Zgodnie czterogłosem stwierdziliśmy, że takiego Sylwestra jeszcze żadne z nas nie miało.
Bo po wielu perturbacjach jednak razem i jednak na czas i jednak z lekkim wariactwem w tle. Ale nieszkodliwym.
No i wróciliśmy do domu roześmiani.
Tak więc chyba mimo wszystko dobrze nam się zaczął ten Nowy Rok. Prawda?

Rano… no dobra, w południe wstaliśmy i ja pojechałam po Lokatora, halkowy Brat do pracy a dziewczyny zostały na gospodarswie z opcją kawy i śniadania. Odebrałam Dziecia z Mamutowa i wyściskawszy noworocznie Dziadków, obrałam powrotnik, czyli azymut wsteczny. No ale nie marudzę, tak? Wróciliśmy, Igorowski zaprezentował wdzięk i czar plus brand nju loki rozanielonym ciotkom, po czym zajął się dogłębną inwentaryzacją zabawek (w końcu nie było Go przez tydzień) a ciotki pomknęły w dal siną a odległą – Haluta w mniej, Dodo w bardziej odległą.

Ale nie nie, nie zrobiło się tak do końca pusto.

Przez dobrą godzinę miałam wrażenie, że Syn mi się rozmnożył metodą defragmentacji plechy i teraz mam w chałupie jakies dzikie przedszkole. Podejrzewam, że lekcje z szybkości przemieszczania się po naszych trzydziestu metrach pobierał w matrixie. Keanu i jego wściekłe pięści mogą Igorowskiemu podskoczyć. Od niepostrzeżonego zakamuflowania się pod dywanem powtrzymała mnie tylko refleksja, że tam dość prędko mnie ten mały Wrzaskun znajdzie. Na szczęście nawet najwytrwalszym Wrzaskunom prędzej czy później wyczerpują się duracellki i choć ubolewam, że temu egzemplarzowi podlądowemu zawsze później niż mnie samej, ale ważne, że w ogóle. Zanim zeszłam śmiertelnie z racji przedłużającej się opcji Matka – Domowa Elektrownia, Lokator już chrapał. Ubóstwiam tego co wymyślił i zaprogramował instytuję drzemki. Potem już było łatwiej. Do wieczora nawiedziło nas jeszcze na krótsze lub dłuższe momenty kilkoro znajomych, dostaliśmy prezenty i pyszną lasagnę i inne dowody uwielbienia, a wieczorem Młody padł jak kawka. Doprawdy hamowałam się by z radości na to ostatnie nie natrzaskać się profilaktycznie po pysku. Ale luz i ogólny zen, bo kwiaty lotosu też mają warstwy. Jak ogr i kremówka. I u mnie ostatnią z warstw jest samowłączający się komplikator. Na szczęście czasem potrafię go wyłączyć. Wówczas jest czarownie.

I teraz tak… Ponieważ, zgodnie z prastarym przysłowiem prastarych górali i ich owiec tudzież pszczół, jaki Nowy Rok taki cały rok, wnioskuję w dość luźnych związkach logicznych, że w 2008 roku czekaja mnie podróże, błyskotliwa kariera w energetyce, spotkania towarzyskie, prezenty i lasagna z dostawą pod własny i osobisty nos. A na koniec Keanu wyniesie śmieci, pozmywa, jednym zręcznym ruchem spacyfikuje wszelkie dostępne w okolicy Dzieci, wymasuje mi stopy i spyta czy gorącą czekoladę posypać mi cynamonem czy płatkami migdałów?

Ależ doprawdy…

I oblizała brwi.