Włosy mają to do siebie, że rosną. Podobno nawet po śmierci, całkiem jak paznokcie. Stąd już wiem, że jak kiedykolwiek zachce mi się umierać, muszę najpierw do fryzjera i na manikiur. Żeby popeliny nie było. Trzeba się wszak ładnie prezentować na atłasie.
Jak dotąd na atłasie prezentowałam się tylko raz, ale było to w okolicznościach bardzo dawnych i mocno emocjonujących. W późnonoc i średniowiersz, zahaczając o wczesnoświt. Usłyszałam wtedy tyle komplementów na raz, że nie wiedziałam za bardzo jak się zachować, bo bezpieczne "Ty też" odpadało w przedbiegach. Obiekt miał bowiem mizerny biust i kiepski tyłek. Choć nie ukrywam, że akurat facetowi to pierwsze całkiem na nic. Trwałam więc w dziwnej pozie na tym atłasie a w pewnym momencie po prostu nie wytrzymałam i wybuchłam śmiechem. Rechotać skończyłam na dobre jakoś po pół godzinie, więc nastrój prysł jak wazon prababki, ale dobrymi kumplami byliśmy jeszcze przez parę lat.
Włosy podówczas miałam długie, gęste i zakładam, że na tym atłasie prezentowały się znacznie lepiej niż ja sama. Może stąd komplementy. Obecnie natomiast kudeł posiadam krótki, odrośnięty, szczeciniasty i postrzępiony jak coś czego nawet w googlach nie wyszukasz. Ot zapuściłam się po ostatnim jeżu. Naszło mnie zatem na fryzjera.
Do fryzjera chadzam od wielkiego dzwonu, zwłaszcza odkąd Jedna Taka mnie opitoliła na pieczarkę i miałam wrażenie równo odrysowanego garnka na własnym czole. Nie nie zagryzłam Jej. Zmilczałam i popłakałam się żałośnie na podwórzu, po czym wróciłam do domu i poprawiłam własnoręcz, na chłopaka. Wtedy byłam jednak miła i grzeczna, dziś bym zagryzła. No bo co miałabym powiedzieć? Super, ale wolałam dłuższe, proszę dokleić na kropelkę?
Dziś jednak postanowiłam skorzystać z usług podobnego przybytku i przed pracą udałam się do Salonu Fryzjerskiego.
Salon Fryzjerski brzmiał bardzo dumnie i zlokalizował się na skrzyżowaniu dwóch poetów (nie chcę nawet myśleć w jaki sposób oni się tak skrzyżowali bo nie dość, że obaj panowie, to jeszcze każdy żył w innej epoce), na brzmieniu jednak ta duma wyraźnie się kończyła. Już od progu powitała mnie kwaśna woń detergentu i jeszcze bardziej cierpka mina. Mina należała do wdzianka w upojnym kolorze lila-róż bujnym kwieciem obsypanego, od którego z miejsca mnie zemdliło a z którego znacznie wystawała Podomkowa Lady. Równie cierpka po mordzie jako ów peniuar. Następnie usłyszałam, że miejsc nie ma bo są klientki. Rozejrzałam się bacznie, zakonotowałam puste fotele i z uwagą odnotowałam brak choćby zawirowań powietrza. Podzieliłam się z Podomkową tą informacją i z konspiracyjną miną usiłowałam wyłuskać czy owe klientki są niewidzialne i potrzebuje lepszego specjalisty, czy po prostu zbyt małe i wpadły do zlewu, ale Podomkowa najwyraźniej preferuje inny rodzaj poczucia humoru, bo strzeliła focha.
Zmitygowała się jednak prędko i wyjaśniła, że klientki są umówione ale się spóźniają. Wprosiłam się zatem w wyimaginowaną kolejkę i postanowiłam zaczekać. Czekałam i czekałam, Lila-róż piłowała paznokcie a ja powtrzymywałam się by nie ziewać zbyt rozgłośnie. Wreszcie po kilkunastu minutach drzwi Salonu otworzyły się i do środka weszła Kobieta Z Fiokiem. Fiok był okazały i nawet przez chwilę zastanawiałam czy lalunia nie przemyca tam na przykład wiewiórczej rodziny. W branży przemytniczej zrobiłaby furrorę. Razem z fiokiem i jego właścicielką do salonu weszła druga, chyba koleżanka. Wnioskuję po obściskach.
Babsztyliony usiadły tuż obok i zaczęły rozmawiać o tym, że mąż Fioka wyjedzie chyba i ona nie wie, albo o tym, że Fiok Drugi, mniejszy acz bardziej pokrętny, też nie wie ale z całkiem innego powodu. Rozmawiały o przepisach, wyprzedażach, ciuchach, gazetach lub czasopismach, sąsiadkach z naprzeciwka i teściowych, psach, kotach, chomikach, skarpetkach ze ściągaczami i bez, telenowelach, sukniach ślubnych, Kasi Cichopek i wielu wielu innych niesamowicie ciekawych zjawiskach przyrodniczo-społecznych. Generalnie i głównie rozmawiały. Przyglądałam się im nawet co czas jakiś by poobserwować czy czasem jedna albo druga nie ma jakoś nadmiernie rozwiniętej żuchwy, bo przecież ile można tak kłapać, ale nie miały. Znaczy najwyraźniej można. Wreszcie z socjologii zeszły na włosy. Ale w zasadzie to już w połowie chomika miałam dość, a przy "Plebanii" wpadłam w stupor. Włosy jawiły się jako względnie interesująca tematyka. Jednak gdy przeszły na odżywianie odżywkami, energetyzowanie maskami, wygładzanie balsamami, dyscyplinowanie lotionami i generalnie siódme piętro chaosu miast zwyczajnego mycia i szamponu w uroczej parze, zdecydowałam, że nie wytrzymam tu ani sekundy dłużej bo eksploduję a jadłam potężne śniadanie. Bolesne to było doświadczenie. Panie spierały się o puszystość a ja gryzłam się w język, żeby o tę rodzinę wiewiórek jednak nie spytać. Jedna z nich wygłaszała nawet światłe prawdy o tym, że włos dobrze odżywiony to taki, którego właściciel je same smakołyki. A że mianem smakołyka można określić praktycznie rzecz ujmując wszystko, wywód był długi, cętkowany i kręty jak róg Wojskiego. Potem była riposta, czyli technologia żywienia na wesoło w wykonaniu Pudernicy W Peniuarze. Kosmos!
Przy setnym kiełku bambusa Fioka Drugiego oraz nowej diecie, spódnicy, jedwabnej bluzce z Zary i trwałej ondulacji przeprowadzanej na statku kosmicznym w przyszłości jednak nie wytrzymałam i wyszłam. Cierpki peniuar z zawartością, wyimaginowane klientki i te prawdziwe, z których jedna naucza a druga filozuje i się zastanawia, to jednak trochę za dużo jak na jeden poranek. Zwłaszcza jak ta druga się zastanawia co jeść przez pół godziny. Na wdechu. Jednym.
Niech je Whiskas.
Będzie miała puszystą kotkę.