Studium przypadków

Odbieram telefon od Ziuty, która po upewnieniu się, że jestem w domu, każe mi natychmiastowo włączyć tefałen. Bo Jej promotor i fajnie gada. Na antenie bardzo popularny tokszoł. Promotor fajny – fakt, znaczy to co mówi bo sam to niekoniecznie ale nie na tym zawiesza mi się ostatnia na ten upał synapsa.

W okienku Agnieszka Chylińska mówi o macierzyństwie.

Matkoboska.

I najgorsze, że to co mówi ma sens. Choć może niekoniecznie forma do mnie przemawia.

Jakkolwiek wyluzowaną i rockandrolową Mamą bym była, pewnego poziomu abstracji osiągnąć nie jestem w stanie. I to chyba dobrze. Jak sądzę.

————–

Zaszczepiliśmy wczoraj Lokatora trzecią dawką anty-pneumokoków. Dzielność nad dzielnościami. Nie było beków, krzyków i histerii. Po raz kolejny patrząc na inne Dzieci widzę jak bardzo mi się udało. To naprawdę wyjątkowy egzemplarz. I jestem wdzięczna. Tym bardziej, że wszyscy pamiętamy chyba jeszcze, że żadne zastrzyki do łatwych, lekkich i przyjemnych nie należą.

Dzieć zmarszczył się, skrzywił i zapłakał – raz. Potem dał się ugłaskać i uspokoił się – sam. A następnie grzecznie powędrował do Żłobka, z którego z trudem dał się odebrać. Kwestia babek z piasku z pewną Uroczą Młodą Damą zdawała się być paląco istotniejsza niż Mama. Niestety nie zważając na protesty musiałam młodego Don Juana zgarnąć i wyrwać z uroczego tete-a-tete. Przykro mi, Syn, medycyna pracy wzywała.

Jeszcze się Książę ponajeżdża 😉

————–

Z medycyną pracy randkę miałam z okazji Nowej Firmy. Spotkałam się ze stadem podejrzanie miłych lekarzy i było czarownie. Normalnie jeszcze chwila a wyciągnęłabym chusteczkę higieniczną i spytała czy ta wazelina to tak hurtowo czy po prostu jestem Milionowym Pacjentem. Albo gdzie jest ukryta kamera. Ale jestem troszkę rozregulowana bo wszędzie strajk, więc może to temu. Bo na przykład w Przychodni Dzieciowej też było miło i fachowo a wcale nie prywatnie i pomimo strajku.

Czyli jednak da się.

Bo ja to w ogóle jestem zdania, że strajk strajkiem ale nic nie upoważnia ludzi do chamstwa i prostactwa. Zatem jeśli nawet jest już strajk (i ma on sens – nie przeczę) i wszyscy mają wszystkiego i wszystkich innych tak serdecznie dość, że najchętniej opłaciliby im czarter na Marsa – pilotowany przez zapalonego (albo prawie zapalonego) Taliba oczywiście – to mimo wszystko przydałby się jakiś elementarny choć szacunek i niekonieczne traktowanie Wstrętnej Łajzy Pacjenta jak bolesnego wrzodu w samym epicentrum lewego półdupka. A z tym niestety różnie bywa.

Myślę sobie, że dla niektórych strajk jest tylko pretekstem żeby taka Prawdziwa Niekoniecznie Fajna Natura z niego wylazła. I wyłazi każdym porem skóry. Zwłaszcza z Księżniczek Z Rejestracji.

Tu mam nieodmiennie taką małą refleksję, refleksyjkę właściwie, że Księżniczki Z Rejestracji muszą mieć jakieś koligacje rodzinne z Ich Wysokościami Z Dziekanatów. No muszą po prostu. Takiej zbieżności genów nie da się zignorować.

I za Chiny Ludowe nie wiem na czym polega ich rekrutacja ale jestem przekonana, że jednym z etapów jest wejście delikwentki obwieszonej świeżym mięsem do klatki wygłodniałych tygrysów. I założę się, że znalazłam wytłumaczenie dla faktu zmniejszania się populacji tych przemiłych kociaków.

————–

W statystykach widzę, że dwie osoby zaczęły zgłębiać początki blogowego archiwum. Jedna wczoraj, druga dziś. Nadal zaskakuje mnie to uczucie i chyba cieszy. Tak właśnie.

Redakcja życzy smacznego.

I w ogóle jak zaglądam i patrzę a tu na przykład 450 osób w poniedziałek, to się zastanawiam, że to już jakaś odpowiedzialność jest. Że kogoś oswoiłam w sumie tym swoim pisaniem, bo to w zasadzie stała liczba jest już ostatnio. I kiedy nie piszę za długo albo piszę, ale za smutno, to mam zaraz w skrzynce wiadomość albo dwie, że ktoś myśli i się martwi i ciepłe fluidy wysyła. Albo żebym się wzięła w garść, zadek w troki i nie odstawiała dramatu w Andach. Nie wiem, miło no. Trudno też trochę, bo to też forma jakiejś presji ale motywującej, dobrej. No i skłamałabym gdybym napisała, że to nie głaszcze. Albo nie przytula czegoś w moim środku. Albo nie cieszy.

I tak o.

Wiem, roztkliwiam się. Ale to wszystko przez ten chromolony PMS. Już piszę o dupach i cyckach. Albo przynajmniej jakąś makabreskę skrobnę. Obiecuję. Jeszcze tylko dziś będę taka rozlazła po kątach.

————–

AgA Zojkowa projektuje mi wzory koszulek z Ludzkim. Przysłała też e-mail z prośbą o krótką trzy-czterozdaniową igorynkę na temat radzieckiego-termosu. Myślałam, myślałam i nic. Nic innego nie przychodzi mi do głowy:

– Mamo! Mamo! A co ty zamykasz w radzieckim-termosie?
– Niegrzeczne dzieci.
– I mieszczą się?
– Jak dobrze posiekać 😉

————–

Jutro pierwszy dzień w Nowej Pracy.
Pewnie, że mam cykora. Jak cholera. I z godziny na godzinę rośnie. Czy sobie poradzę? Czy nie zawiodę? Czy przy pierwszej nadarzającej się okazji nie zatłukę nikogo monitorem? Ale większą mam frajdę. Mimo wszystko. Frajda jest super i smakuje truskawkami. Całe sitko. Obżeram się dziś i nie robię nic. Wspaniale mi idzie.

Przyczytałam dziś tę notkę o ważnej rozmowie nie tak dawno temu. Pierwszej w moim życiu. I o motyce co ja z nią na to słońce i jakie to głupie i nierealne się zdawało. A teraz proszę. Szefowa do mnie dzwoni, że mam już biureczko i telefonik i wszyscy czekają. A ja się uśmiecham, że to takie tu i teraz.

Głęboki wdech i skaczę.

Może i nie umiem pływać ale nikt nie stwierdził obligatoryjnie, że nie mogę się nauczyć. Na pewno dam z siebie wszystko.

No to chlup!

Dostawa i wniesienie gratis

Uwielbiam reklamy.

Serio serio.
I pośmiać się można i refleksją zmącić myślenie. I nauczyć kilku nowych słów, którymi posługuje się teraz młodzież – co by całkiem nie wyjść na zasuszonego Dziada Cmentarnego czy innego Pterodaktyla z epoki Omszałego Gierka.

Nie żebym jakoś szczególnie sędziwie się czuła i reumatyzm też mi nie doskiera, raczej romantyzm parkowy.

Romantyzm parkowy przejawia się tym, że gdzie się z Igorowskim nie ruszę, natrafiam na rozmaite pozostałości po niedawnych amorach: a to samotne skarpety w środku lasu, a to seksowne stringusie zwisające malowniczo z krzaka, a to pojedyncza szpilka czerwona a to krawacik gustownie ciepnięty do rowu… normalnie chyba zacznę zbierać bo może ja jakaś nieatrakcyjna jestem, że mnie nikt w uniesieniu nie odziera ze skarpet… hmmm. Nie wiem. Chyba muszę jakąś pogadankę domową w tym temacie uskutecznić. Peniuar, buduar i pieluchy rozmiar 5. Taaak. Romantyzm aż skwierczy.

No ale o reklamach miało być.

Ostatnio mam fazę na radiowe. Telewizja bowiem zmęczyła mnie już dobre kilka miesięcy temu. Przewiduję, że jak i poprzednim razem przerwa może być kilkuletnia.

Reklamy jako przysłowiowe dźwignie handlu raczej kiepsko mi się zdają działać. Za to niektóre przynoszą taki ładunek humoru, że doprawdy tylko rechotać. Można rozgłośnie. Najlepsze, że te co na nich rechoczę najgłośniej w założeniu miały być poważne. Bo te co mają być śmieszne najczęściej są żałosne. Ale to już pomijam.

Jedziemy sobie z Nowym nad to morze i z głośnika dobiega:

– Jesteś zmęczona swoimi dziećmi?
Przytłacza cię nieustający hałas i nie kończące się pytania?
Nowy żel pod prysznic o zapachu… i zrób sobie przerwę…

Że co proszę słucham?

Chyba o zapachu napalmu.
Która Matka pójdzie się moczyć w pianie jak Młode akurat narzygało na zabytkowy stolik Dziadka Gracjana?

No halo!

Bądźmy poważni. Najpierw trzeba Młode zabezpieczyć, stolik oddać do renowacji, a Dziadka Gracjana w grobie z powrotem przewrócić jak leżał.

Tak, zdaję sobie sprawę z tego jak kusi odwrotna kolejność, albo przynajmniej mieszana, ale drogie Panie i Panowie – nie wypada. Zresztą Młodego do renowacji i tak nie przyjmą. Ten sam numer w jednym miesiącu nie przejdzie.

Niestety.

– Nasze meble są wyjątkowe.
W dodatku gwarantujemy transport i wniesienie gratis.

Ciekawe czy mnie też by wnieśli.
Bo na ten przykład dziś to ja bardzo chętnie poddam się jakiejś promocji. Bez walki nawet. Niech tylko silna będzie bo poniżej 60 kg nadal zejść nie mogę. I niech się streszcza bo jak Nowy przeczyta to mam przekichane z gwizdem. No ale nic nie poradzę, że jak Lokatora (bo owszem On sam chodzić jak najbardziej umie i lubi ale w momentach dokładnie odwrotnych niż te, w których odbieram Go ze żłobka i robię zakupy – to mamy słabo zsynchronizowane jeszcze) po schodach dźwigam pod jedną pachą, a siaty pod drugą, to mam ochotę zadzwonić po te meble. Niechbym się choć do jakiejś szafy schowała. Szafę by wnieśli. Nikt nie mówił w reklamie, że musi być pusta.

W komodę też wejdę. Sprawdziłam.

– Pamiętaj… im dłuższy paragon tym większa szansa na zdobycie nagrody…

Hmmm…

A są tacy co twierdzą, że rozmiar nie ma znaczenia. Choć ja od razu ucinam wszelkie komentarze, bo takich nie znam. Oczywiście.

Ale dużo czytałam 😉

Haj lajf i fontanna z pianką

– To co? Gdzie jedziemy? – padło pytanie z gatunku dość istotnych bo nastała ta miejscowość na O., przy której już należy się zdecydować czy wolimy mazurzyć czy bulbotać i gmerać w piasku.

– Morze – zdecydowałam szybko.

I kto wie czy to nie było jedno z tych krzywych stąpnięć po krętych schodach. Potem już należało się bowiem martwić tylko o to czy coś złamiemy, skręcimy czy zwichniemy. Niby tylko w przenośni, ale…

Wisiało w powietrzu.

Wszystko nas uprzedzało o tym, że nie powinniśmy wybierać Sopotu. I Bush na Helu i wszędobylskie przebudowo-rozkopki i Top Trendy i rozmaite Prokom Open i inne egipskie plagi najprzeróżniejszego autoramentu. Ja nie wiem doprawdy czemu sądziliśmy, że Sopot na pewno nie żyje jakimś tam paszportem Polsatu, a zwyczajni turyści znajdą tam wytchnienie, ciekawy klimat i kawał starej dobrej architektury.

Albo nocleg na ten przykład.

Bo oczywiście radośnie i w podskokach pognaliśmy doń bez zarezwerwowanych już w zeszłym roku miejsc. A chyba należało. Przynajmniej z tego co wywnioskowałam po dalszych naszych przygodach.

Już w aucie Nowy z miną konesera sopockiej bazy noclegowej wyciągnął laptoka. I to by właściwie było na tyle. Oczywiście zdążył wyguglać to i owo i spisać jakieś trzy telefony. Równiutką jednak chwilę potem laptok wykonał numer wszechczasów i zrobił pyk. Czarne okienko dopełniło obrazu nędzy i rozpaczy. Nie muszę wspominać, że ładowarka samochodowa znajdowała się w sklepie na półce – ewentualnie – ale na bank nie w posiadaniu Nowego.

Z ładowarek samochodowych Nowy posiadał bowiem jedną, telefoniczną. Zepsutą jak się później miało okazać. Tak dla wzmocnienia efektu. Zdążyliśmy jednak rozładować ten Jego komórofon na bezowocnych poszukiwaniach jakiegokolwiek lokum.

Z tego miejsca pragniemy gorąco podziękować Stormowi, wujkowi Tomkowi i naszym zaprzyjaźnionym gdańszczaninom za uruchomienie wszystkich swoich rezerw dobrej woli i sopockich kontaków.

Nocleg w końcu znaleźliśmy. Aczkolwiek zajęło nam to cały – C_A_Ł_Y – dzień i jeśli jeszcze kiedyś, kiedykolwiek przyjdzie mi do głowy jechać w ciemno i w ramach radosnej akcji Spontan do Sopotu w kulminacyjnej fazie gorączki festiwalowo-wszelakiej, bardzo proszę o solidnego kopa w tyłek i przykucie do kaloryfera.

Kluczyki od kajdanek śmiało można wyrzucić. Jeśli bowiem będę na tyle głupia by o tym myśleć, z pewnością wygryzę się z żelastwa sama.

Tak w ogóle to nie macie pojęcia co ludzie potrafią zrobić by zarobić trochę grosza: eksmisja nastolatka z jego własnego pokoju razem z plakatem Dody na maminą wspólną wersalkę jeszcze mieści się w granicach kwatery prywatnej – aczkolwiek fakt harmonijkowych drzwi, mikroskopijnego tapczanu, wspólnej łazienki metr na metr i pierwszego piętra zwyczajnego bloku za kratą, ryglami i innymi atrakcjami już nie znajdują się w żadnych opisach. W dodatku Pani bardzo miła, ale tylko do czasu oglądania, jak poprosiliśmy o telefon i się_odezwiemy do pół godziny bo nie wypadało kobiecie mówić wprost, że chyba ocipiała i chcieliśmy grzecznie zrezygnować, to skończył się Dzień Dziecka – autentycznie Dr Jeckyll i Mr Hyde w spódnicy. Albo o tu Państwo mogą spać, tylko trzeba wersalkę przenieść z dużego pokoju plus zadymienie nikotyną przekraczające jakiekolwiek poczucie dobrego smaku – no ale tylko sto złotych – że co?? Nie śmiałam pytać za co ale najwyraźniej z kranów miała tam lecieć okowita. Nic, oboje woleliśmy zwyczajne H2O ze zwyczajowymi przyległościami. Ale próba adaptacji kurniko-gołębnika bez śladowej choćby próby uprzątnięcia i wywietrzenia (sama nie wiem co istotniejsze) klitki, przerosła nasze nawet najgorsze senne koszmary o poszukiwaniu kwatery prywatnej. Zgodnie stwierdziliśmy, że jeszcze chwila a zaczniemy gryźć.

Podejrzewam, że mam dość na długo.

Okazało się, że Lucky Hotel, choć wyglądał z zewnątrz jak motel na godziny wiadomego przeznaczenia i nazwę też miał wyobrażeniu adekwatną, okazał się w środku i ładny i wygodny. No i – co najważniejsze – dysponował wolnymi pokojami. I bez wygórowań cenowych. Czyli da się.

Generalnie jak na całkowicie obcych w systemie sopockiego lansu i ulicznego szmergla (bo chyba wszyscy żyli tym cholernym Top Trendy), daliśmy sobie radę całkiem nieźle. Oczywiście po zreasumowaniu wszystkiego wyszło nam, żeśmy za starzy na kluby, za młodzi na dancingi, za mało pijący na większość imprez plenerowych i za dużo wymagający na deptakowy folklor, ale i bez tego wszystkiego można się dobrze bawić. Chadzaliśmy całkiem innymi ścieżkami, a Sopot nadal jest tak piękny jakim go zapamiętałam. Choć zdecydowanie wolę to miejsce po sezonie. Co prawda nikt wtedy nie powoduje, że fontanna na Monciaku nagle pieni się jak wanna pełna szamponu, co niewątpliwie bardzo spektakularnie wpisało się w artystyczne dokonania samozwańczych mistrzów happeningu, ale za to i czyściej wtedy i ciszej i bardziej po mojemu. Ale, że to prawdopodobnie ostatni tak długi mój wyjazd (i jedyny urlop) w tym roku, postanowiłam nie marudzić zanadto. Tylko troszeczkę. Przecież nie byłabym sobą.

Tak więc morze kocham i całe Trójmiasto z nim razem ale niektórzy turyści czasem powodują we mnie nagły a wielopoziomowy wkurw. Poza tym ciśnienie w normie. No i oczywiście wycieczki do Gdańska były obowiązkowe. Bo to miasto z całej trójcy ukochałam sobie najmocniej.

Gdańsk dla odmiany mogłabym jeść łyżkami nawet z tym całym tłumem turystów i nigdy mi go nie mało. Podobnie jak i Krakowa. W gdańsku spotkaliśmy się najpierw z Lenn i dysocjacją kiszczakowo-pazurkowatą, po czym zrobiwszy odpowiednie zapasy w pobliskim spożywczaku, uzbrojeni w bagietki i kabanosy pognaliśmy na plażę. Słońce pięknie zachodziło, Nowy z Lenn prześcigali się w robieniu zdjęć pod tytułem: kto ładniej wymachuje pętem kiełbasy, a Kiszczak wtulając się w Pazurka snuł opowieści o wydmach kryjących skarby, ludzkie szczątki i karty biblioteczne.

Czarownie. Jak zwykle.

Potem spotkaliśmy się z Kociubińską i poznaliśmy fantastyczną gdańską winiarnię. Wypiłam tylko dwa kieliszki białego – przysięgam – a zakręciło iście po szampańsku. Jakaś ekonomiczna jestem czy jak? Ale było pysznie. I atmosfera przesycona czymś bardzo miłym i ciepłym. Może to przemiła Właścicielka, może wnętrze, a może urok towarzystwa? Kto wie. Najpewniej wszystkie te rzeczy na raz.

Następnego dnia, korzystając z okazji, że gdański Empik się palił instalacyjnie i postanowił nie działać, Lenka przyjechała pokazać nam „swój” Sopot. Fajny jest. Pub Sherlocka Holmesa, pijalnia czekolady Wedla czy najsmaczniejsze gofry w mieście to tylko część atrakcji. Największą jednak był spacer po plaży. Niby nic nazwyczajnego, ale plaża, po której szłyśmy leżała już w samym Bałtyku a woda sięgała nam do pasa. I tak spacerowałyśmy w pełnym odzieniu, sukienki malowniczo rozpościerały się pośród odmętów a my najspokojniej w świecie rozprawiałyśmy o Białoszewskim, kotach, różanym olejku i rozmaitych przygodach garderobiano-sklepowych. I tylko papieros w dłoni Lenn, torebka w górze i moje sandałki nonszalancko przerzucone przez ramię dopełniały całości.

Nowy robił zdjęcia (tak, wiem, że z tej notki wynika, że aktywność Nowego ograniczała się głównie do robienia zdjęć ale to na szczęście nieprawda) a dwaj panowie na kocyku długo nie mogli zamknąć ust. Zupełnie nie wiem czemu. Przecież upał i morze = aż się prosi o kapiel. A że w rynsztynku… to już mało istotny szczegół.

W niedzielę trzeba było wracać.

Czekał wszak u Dziadków stęskniony Igorowski no i niektórzy szli w poniedziałek do pracy. Oczywiście nie bez błogiego uśmiechu skonstatowałam, że nie ja, ale nadmorskie klimaty trzeba było pożegnać. I oczywiście była ukochana herbaciarnia gdzie czekali na nas Kiszczakowie i czajniczek ulubionej mikołajkowej, i machanie na pożegnanie Lenn pod Empikiem i uściski, i ciepłe myśli do Kociubińskiej z resztą ferajny i do Sze hen hen do Dojczlandii. I wszystko było. Zupełnie na odwrót niż u Kononowicza.

Fajni są. Wiem. I dziękuję. Zewsząd.

🙂

Znów nie chce mi się spać

Mam przeraźliwie puste wysprzątane mieszkanie. Powitało mnie zapachem lawendy i wysuszonego prania. Nawet okna umyłam przed wyjazdem. Idealnie się w nich odbijają coraz większe oczy. Zdaniem Lenn mam. Niespecjalnie zauważyłam, ale to druga osoba w przeciągu tygodnia, znaczy chyba prawda.

Jest takie powiedzenie: jeśli jeden Ktoś powie Ci, żeś osioł – śmiej się. Ale jeśli drugi – kup siodło. Zważywszy na kiepskie warunki siodłania dawców salami w dzisiejszych czasach możnaby nanieść pewne poprawki. Oczywiście po odpowiedniej konsultacji z Ministerstwem do spraw Nanoszenia Pewnych Poprawek. I po lustracji.

Szkoda, że lobotomia nie wchodzi do zakresu podstawowych usług medycznych. Niektórzy mogliby skorzystać.

Napuściłam wody do wanny ale wystygła. Wstrząsająco to interesujące, prawda? Zapaliłam też świeczkę co mi pachnie grejpfrutowo i żółtawo przyświeca. Ciepło tak. Żel cynamonowy z body shopu dopełnia obrazka kąpieli. Od Pierwszej jeszcze. Bo przyjemności trzeba sobie dawkować.

AgA zaś projektuje mi właśnie koszulki z Lokatorem. Deser taki. Mniam.

Cisza aż dźwięczy. W radio same smuty a Angie Stone jakiś chropawy ma dziś głos i stanowczo za smutny. Stanowczo.

I Kulka miała dziś koncert w Kielcach.
I mnie nie było.

Dobrze, że w łóżeczku pod ścianą posapuje z cicha Igor. Inaczej czułabym się cokolwiek dziwnie. Niesymetrycznie, pojedynczo i całkiem nieswojo. Tęskniłam za Nim ostatnio. Pierwsze co zrobiłam to się_wwąchanie. Czy nadal pachnie tą cudowną mieszaniną słońca, podeszczowego powietrza, mydła, koniczyny rosnącej przy studni, mleka i dojrzewających winogron. Dzieciństwem. Uwielbiam ten zapach. Kark, pulchny łokieć, meszek nad uchem. Czasami mogłabym być kanibalem. Z premedytacją zaczęłabym od stopy.

Macham cieniom na ścianie. Znów mam swoje nocne okno. Może ktoś je jeszcze pamięta z jakiejś archiwalnej notki. To takie okno, które zajmuje mi ścianę nad łóżkiem. Powstaje dzięki latarni tkwiącej w samym rogu dziedzińca i nadal lubi gdy głaskać mu paprotkę. Albo zamię. Kwiat taki. Nie potrzebuje dużo i zawsze daje sobie radę.

Prawie jak ja.

I słyszę jak mi pod oknem trawa rośnie nocami.
I widzę jak Dziecko.
I czuję jak świat.

Mogę patrzeć na to godzinami i ani jeden obraz mi się nie powtarza, nie nudzi, nie opatrza. Mam głód wszystkiego i przeraźliwie puste wysprzątane mieszkanie. Sama nie wiem co gorsze.

Jutro może napiszę o nad_morzu.
A może nie. Niechcieja mam ostatnio.
Jak stąd na gdański Niedźwiednik.

Spontanicznie

Osłabłam jakoś.
Muszę odpocząć.
Piąta rano to bardzo dobra godzina.
Zdejmę kolczyki, spakuję się i pora zobaczyć czy nie ma mnie gdzie indziej.

Palec na mapie ewidentnie wskazuje morze.

PraCoVnia

Wróciliśmy.
Było super.
To tak w dwóch słowach.

Teraz więcej.

Najpierw wystąpił Dyllan Waller – facet o takim głosie, że Lokator nawet nie mrugnął, pod takim był wrażeniem. O żeńskiej części populacji lokalu nie wspomnę, bo rzeczona mrugała i to bardzo. Przeciąg był normalnie. Potem chłopcy wykonali razem cudny ukraiński utwór Ukraina i nastała część Seweryna. A wraz z nią i moje wewnętrzne trzepoty.

I ludzie przyszli spotkać się ze mną i Igorem. Posłuchać tego co mi w duszy gra i jak Ten Ze Sceny to pozamieniał sprytnie w akordy. Przyszedł dawno nie widziany Kolega Karolek (z którym w dawnej Firmie siedzieliśmy biurko w biurko i z którym nie widziałam się rok prawie), przyszła Kędrula (pamiętna z pierwszych moich wakacji w Danowskich a obecnie świeżo upieczona Mamuśka), przyszła Kacha (którą nie tak dawno poznałam dzięki Gogenzolce i która gotuje pysznościowe makarony w swoim magicznym domu z mapami na ścianach). Przyszli ci najmniej spodziewani. A zrobili tyle szczęścia za jednym razem, że aż gęsią skórkę mam na myśl samą.

Naprawdę ładne to wszystko było. I wzruszające. Przynajmniej dla mnie. Zostałam zapowiedziana jak prawdziwy poeta, oklaskana i w ogóle głównie to dobrze, że było ciemno, bo rumieniec jaki ozdobił moje policzki czułam nawet tyłem czaszki.

Seweryn wybrał trzy moje wiersze: rynek, 8 zapałek i s-presso.

Nikt niczego nie nagrywał ale Seweryn obiecał uwiecznić dla potomności i nawet bąknął coś o recitalu złożonym z samych moich kawałków gdzieś w bliżej niesprecyzowanej przyszłości.

Zobaczymy…

Po cichu liczę, że coś z tego wyjdzie bo to co wybrał, zaśpiewał pięknie. I dopiero z muzyką te słowa nabrały sensu. Dopiero poczułam o co w nich tak naprawdę chodzi. Miłe to było straszecznie.

Nigdy nie sądziłam jakie to dziwne będzie uczucie słyszeć swoje własne słowa wyśpiewywane i wygrywane przez kogoś na scenie. Kogoś, kto wydał płytę i kogo słuchało w tej samej sekundzie ileś osób jeszcze. Dziwne. I wspaniałe zarazem. Urosłam jakieś 10 centymetrów.

Nie trzeba mi dziś szpilek.

Dziękuję.

Obiedajem

SPAGHETTI Z BIUSTEM NA SZYBKO

W rolach głównych:

– makaron spaghetti (zwłaszcza Melisso Primo Gusto)
– kurzy biust (w wersji wegetariańskiej tofu)
– czosneczek

W pozostałych rolach:

– pięknej urody pieczary
– kolorowa papryka (żółta, pomarańczowa, czerwona, zielona)
– czarne oliwki
– puszka pomidorów (bądź au naturel zza krzaka)
– pomidory skoncentowane (preferuję Łowicz)
– ser żółty (tylżycki, morski, edamski)
– oliwa z oliwek lub olej
– sól, pieprz, kostka ostrych kolorowych papryczek, imbir, zioła prowansalskie, oregano, bazylia
– oraz gościnnie fix do napoli knorra

Koniec napisów – akcja.

Spaghetti wrzucamy na wrzącą osoloną wodę (dużo wody bo makaron lubi przestrzeń) i dolewamy łyżkę oleju bądź oliwy. Potem sami sobie podziękujemy albowiem kluchowe bydlę nie będzie się sklejać jak to czynić zwykło z upodobaniem. Gmeramy ciut co by draństwo porozdzielać i zostawiamy semolinę samą sobie na jakieś 10 minut od czasu do czasu mieszając.

W tym czasie na patelni posmażamy na tłuszczu czosneczek (może być z praski może być w plasterkach), dodajemy szybciutko pokrojonego drobno kurzęcego cycka, albo dwa i hojnie obsypujemy imbirem, sproszkowaną Prowansją i resztą zielska. Przemieszamy raz czy dwa i gdy już się ładnie z wszystkich stron przyrumieni, ładujemy oliwki i rozplasterkowane pieczarki. Teraz jest pora na sól i pieprz. Potem dodajemy pokrojoną w kostkę (dowolnego rozmiaru i temperamentu) paprykę we wszelkich dostępnych odcieniach i nakrywamy całą imprezę pokrywką – od czasu do czasu zaglądamy badawczo czy JUŻ.

Gmeranie w towarzystwie mocno wskazane.

Gdy będzie JUŻ – czyli pieczary i te france paprykowe zmiękną w kolanach – zalewamy wszystko pomidorami z puszki i zmniejszywszy ogień do minimum, pozwalamy sosikowi zabulbać pod przykryciem jeszcze trzy minutki mając wszystko w poważaniu.

W tym czasie do mikro_rondla wlewamy szklankę zimnej wody, wsypujemy zawartość saszetki z fixem, dodajemy łyżkę oleju, koncentrat pomidorowy i miąchamy aż grudki staną się już tylko wspomnieniem. Oczywiście na małym ogniu. Następnie w powstałym sosie zotapiamy żółty ser, dosypujemy jeszcze trochę przypraw i ostre papryczki a w końcu dolewamy sosik z rondla do sosiska na patelni i łapiemy jęzor, co by nam za daleko nie uciekł z łakomstwa.

W finale odcedzamy spaghetti, nakładamy na talerze, posypujemy startym serem, polewamy obficie sosem i modlimy się o większy żółądek.

The end i mlaskanie.

Zainteresowania i umiejętności

Było w kwestionariuszu. W tej rubryce wpisałam między innymi, że lubię czytać w wannie i rozmawiać z Synem o kosmosie.

Potem postanowiłam sprawę ułatwić i wysłać wypełniony kwestionariusz e-mailem. W końcu nazajutrz miałam podpisać umowę. Niech sobie Pracodawca pomyśli jaka jestem fajna i myśląca trzcina.

Taaa…

Rano wstałam, dokonałam zwyczajowych czynności higieniczno-zachowawczych i jakgdyby nigdy nic wyszłam z domu. Dobrze, że wzięłam głowę aczkolwiek w świetle późniejszych wydarzeń przyznam, że nie do końca wiem w jakim celu. Bo w zasadzie dużej różnicy by nie było. Chyba tylko w cielesnych proporcjach.

Bo ponieważ albowiem w świetle późniejszych wydarzeń okazało się, że owszem e-mail dotarł i nawet parę słów ciepłych na zachętę skreśliłam żeby nie było tak bezosobowo. Ale właściwie to szkoda, że nie dodałam w załączniku rzeczonego kwestionariusza…. Kwestionariusza co to go wypełniłam mozolnie i odesłać pragnęłam celem się_wykazania.

To się wykazałam kurka siwa. Koncertowo.

Żeby było jeszcze śmieszniej (choć dopiero teraz mnie to zaczęło bawić), nie zabrałam również ze sobą porfela z dowodem osobistym, niezbędnym jak wiadomo do podpisania umowy o pracę, chyba, że zna się jego numer. Nie znałam. Poza tym nawet gdybym w posiadaniu tej wiedzy była, nie da się jej skserować i dołączyć do reszty dokumentacji.

No generalnie masakra jakaś. Tylko czekałam na gigantyczną planszę z napisem: jesteś w ukrytej kamerze, nie mrugaj. Ale żadnej planszy nie było. Nawet za paprotką sprawdziłam – pusto.

Doprawdy chyba tylko ja tak potrafię.

Na szczęście numer jeden Pracodawca wykazał się daleko rozwiniętym poczuciem humoru i potraktował to z dużym uśmiechem, bezproblemowo i w ogóle ze sporym zrozumieniem. I w zasadzie to mogłam to dowieźć w innym, dowolnym, terminie. Ale…

Na szczęście numer dwa Nowy okazał się Superbohaterem i w pół godziny wrócił do domu, wysłał kwestionariusz nadal tkwiący radośnie na pulpicie komputera, chwycił mój portfel z dokumentami i przywiózł mi to wszystko niemalże w zębach. Tu zostawiam miejsce na okrzyki i westchnienia tudzież inne świadectwa uwielbienia 😉 Zaprawdę powiadam Wam, że wystawię Mu pomnik z czekolady i będę tam przyprowadzać wycieczki dobrze rozwiniętych gimnazjalistek. Całe hordy. Obiecuję.

No i tyle.

W rubrycie zainteresowania i umiejętności mogę sobie dopisać: mekong delta na trzech metrach kwadratowych + świetnie potykam się o własne sznurówki. Albo coś w stylu zbliżonym. No wstyd no.

Za to jestem pewna, że przynajmniej na wejściu wszyscy mnie zapamiętali 😉

Ps. A Wy jakie macie wspomnienia-niewypały pracowe?

__________________________
Jako ciekawostkę podam tylko, że w Firmie też funkcjonuję jako Bajka, wszyscy mówią sobie po imieniu a atmosfera jest taka, że mam ochotę zabrać ją sobie do domu i zamrozić na dni burzy i naporu.

Miło, prawda?
Zaczynam za dziesięć dni.

Zapamiętałka informacyjna

Pamiętacie notkę?

Na końcu jest wzmianka, że Seweryn zamierza zaśpiewać coś mojego. Bo się zgodziłam. I fajnie.

I napisał, że mogę zaprosić kogo chcę…

To zapraszam:

5 czerwca – wtorek.
praCoVnia art club
ul. Popiełuszki 16
godzina 20.00
bilety po 5 i 7 złotych

My z Igorowskim będziemy.