Koncertowo i zadusznie

Wczorajszy koncert Comy znakomity. Co tu dużo gadać, to naprawdę dobry warsztatowo zespół grający z pasją dobrą muzykę, którą dodatkowo – co w sumie bywa niestety rzadkością w przypadku dość młodych stażowo kapel – ilustrują wyjątkowe słowa. Czasem to taka poezja śpiewana do rockowych riffów i mocnych uderzeń. I co ważne stosunkowo mało w tym egzaltacji. Jasne, bywają wyjątki, ale do wybaczenia. No i oczywiście charyzmatyczny wokalista – brzydki jak noc późnolistopadowa ale z takim głosem nie musi być piękny. Paniom kolana miękną same. W dodatku jak zdjął koszulę i ukazał całkiem przyjemnie wyglądający tors (doprawdy nie sądziłam, że aż taki fajny posiada), to oblizałyśmy się z Halutą obie w tym samym momencie. A jednego podlotka to aż wynieśli. Bo zemdlała. Dwa razy.

Fajnym pomysłem był skok wokalisty w tłum – dowód zaufania i łączność z publiką, na którą już prawdopodobnie nie pozwoli sobie mając większy staż i mocniejszą pozycję. A szkoda. Trzeba przyznać, że facet potrafi porwać tłum. Nawet szeptem. Zresztą kilka kawałków po prostu szeptał. Inni śpiewali za niego. To fantastyczne uczucie stać tak pośrodku sali wypełnionej po brzegi brzegów ludźmi i w tym morzu głów i gąszczu uniesionych rąk słyszeć, jak absolutnie wszyscy śpiewają te same słowa do tej samej muzyki w tym samym momencie. Albo a capella. Naturalnie też śpiewałam. Nie sposób nie. Takie rzeczy zawsze mnie rozwalają i wyobrażam sobie jak fantastycznie musi się czuć w takim momencie człowiek, który napisał te słowa, skomponował do nich muzykę, każda osoba z zespołu. Ja za każdym razem wymiękam. Choć przecież takich koncertów przeżyłam dość sporo. Na pierwsze chodziłam jeszcze z Ojcem. Już wtedy, gdy tłum a w nim każdy z osobna śpiewał to samo, już wtedy na plecach miałam ciarki.

Tak więc gdy wczoraj „czasami wolę być zupełnie sam” śpiewało parę setek osób, cały numer, do końca, możecie mi wierzyć, że zrobiło to na mnie wrażenie.

Naturalnie nie byłabym sobą, gdybym się nie doczepiła.

Jeśli chodzi o Comę to brakowało mi „spadania”, ale rozumiem, bo pewnie już mają taki przesyt, że wolą kawałka do końca nie znienawidzić. Może to i lepiej.

Stodoła oczywiście średnio się popisała. Więcej sprzedanych biletów niż miejsca chociażby na oddech, zbyt rzadkie nawiewy powietrza i zerowa praktycznie organizacja. Najlepiej było to widać przy barze (trzech barmanów nalewa jedno piwo) i przy szatni po koncercie. Kosmos to mało. A że ludzie dysponują coraz gorszym wychowaniem i coraz bardziej przypominają mi spęd bydła, tyle że wysoce uzłośliwionego, to już się kiedyś wypowiadałam i powtarzać się nie będę. Raczej wątpię by to miało związek z moim wiekiem, bo zasadniczo nie zachowuję się jak przystało na lat trzydzieści (cytat z Mamuta) i mam dość dużą tolerancję na trudne warunki (cytat ze Zdzicha). A że pamięć mam niestety świetną to dokonale zdaję sobie sprawę z tego jak bardzo zmieniły się czasy, a wraz z nimi ludzie.

Teraz Supporty:

Pierwszy – Sensory, czy jakoś tak – totalna kompromitacja. Nie wiem skąd się wzięli ale powinni tam wrócić po poćwiczyć przede wszystkim rytmikę i spójność. Jakąkolwiek spójność. Wokal zerowy – nieczysto, brzydko i bez wyrazu. Gitara – koleś bawił się dobrze sam ze sobą, koncert i publiczość nie była mu potrzebna. Nie wiem co wziął ale poproszę o zapas na trudne czasy. Saksofon i przeszkadzajki – za dużo, za bardzo, zbyt wydumanie. Jak nauczą się już grać i śpiewać powinni popracować nad słowami, bo „bejbee” na cały utwór nie wystarczy. Nie no generalnie żenada. Taki z tego punk i psychodelia jak z koziej dupy organy. Hammonds’a.

Za to druga kapela – Normalsi – zaskoczyła mnie mocno pozytywnie. Do tego stopnia, że jeśli gdzieś będą grali, pojadę. Choćby i jutro. Genialna muzyka (co prawda mocno wzorowana na Tool’u i to czuć, ale nie razi), specyficzny wokal i to charakterystyczne „mięso”, którego tak bardzo brakuje wszystkim innym wschodzącym gwiazdom cięższych brzmień. Miejscami pachniało Chrisem Cornell’em udzielającym się obecnie twórczo w Audioslave, ale też bez przesady, bo niewątpliwie miało swój wyjątkowy wyraz. Aż poszukam w necie, czy nie wydali może jakiejś płyty, o której kopię zapasową mogłabym poprosić Kolegę Tomka. To było coś. Serio serio. Nawet nie wiem czy nie podobało mi się bardziej niż Coma. Bo Coma to w sumie taki light, dobrze się słucha, fajnie być na koncercie i chłonąć klimat, a tu są zadatki na coś mocniejszego. Jeśli oczywiście Normalsi zbytnio się nie „unormują” i nie pójdą w jakieś komercyjne rockowe pościelówy. Osobiście życzę sobie kontynuacji.

Olgierd Jedlina w szlafroku

Chciałabym mieć na imię Vivienne. Albo jakoś tak dostojniej. Nie żeby moje własne imię mi się nie podobało, ale Vivienne kojarzy mi się z innym światem. Z innymi czasami przede wszystkim. Żyłabym sobie we Francji, miała perfumy z pompką, paliła cygaretki i z czarującym uśmiechem odgarniała niesforny loczek z czoła, zakładając jednocześnie jednym płynnym ruchem nogę na nogę. Na nogach oczywiście bryczesy i wysokie buty. No cóż, mając na imię Vivienne na pewno miałabym zgrabne łydki.

Albo byłabym ekscentryczną Angielką, piła hektolitry herbaty i nadużywała w rozmowie słowa well. Ale chyba jednak wolałabym Francję. I schyłek wieku poproszę.

Nie no żartuję oczywiście. Wolę swoje, klasyczne.

Ale są imiona, a czasem i nazwiska, do których aż same układają się nam w głowach obrazy. Bo czy na przykład Olgierd Jedlina (tak zupełnie abstrahując od Kingsajzu) mógłby chadzać po domu w rozchełstanym szlafroku? Ależ skąd. Do niego pasuje nienagannie skrojony garnitur, przyczesany wąsik, ewentualnie samotny goździk w klapie marynarki. No i obowiązkowo tabakiera. Grawerowana.

W ogóle to zauważyłam, że bardzo często ludzie diametralnie się zmieniają po zmianie nazwiska.

W szkole miałam kolegę, który nazwisko miał bardzo popularne i zawsze z tego powodu czuł się szary i pospolity. Szarość i pospolitość niektórym dobrze służy ale jemu akurat niespecjalnie. On chciał być wyjątkowy i na każdym kroku tę wyjątkowość swoją podkreślał. Do znudzenia. Doszło do tego, że czasem robił zupełnie absurdalne rzeczy tylko po to, by się wyróżniać. Po maturze zmienił nazwisko. Uspokoił się, spoważniał, nabrał pewności siebie. Już nie musiał nikomu nic udowadniać. W końcu poczuł się taki jakim być chciał. Ot, wystarczyło trochę formalności w urzędzie.

Koleżanki mężatki też bardzo często zaczynają inaczej się zachowywać, myśleć a nawet wyglądać. Bo czują się innaczej i chyba jest to powodowane nie tylko osobą męża. Bo całkiem sporo z nich z tych mężów zna już bardzo długo i na przykład od kilku lat razem z nimi mieszka.

Koleżanka X dostała razem z obrączką ładne, miękko brzmiące nazwisko. Spotkałam ją po roku. Nawet tembr głosu miała milszy i uśmiech. Cała była miękka i ciepła w odbiorze. Jakby ją ktoś przeprogramował na inne pasmo radiowych fal. Przed ślubem mieszkała ze swoim facetem pięć lat. Była głośna i chropawa. Przyjemnie wygładziła się w konturze.

Koleżanka Y nazywa się teraz poważnie i pewnie. Jej nazwisko kojarzy się z oparciem, pomocą, kimś na kogo można liczyć w każdej sytuacji. Kiedyś była strasznie roztrzepana i niesłowna. W uroczy wprawdzie ale niekiedy drażniący sposób. Zwłaszcza gdy chciało się coś wyegzekwować. Raczej wątpię by to ślub tak wpłynął na modyfikację jej charakteru. Nazwisko… czemu nie. Poprzednie było zabawne. Jak ona. Teraz widzę w niej odpowiedzialną kobietę. Szybko dorosła.

Koleżanka Z zmieniła sobie imię. Dopiero teraz. Jako trzydziestolatka. Mówi, że czuje się inaczej. Też to widzę. Tylko nie jestem pewna czy to inaczej idzie w dobrym kierunku. Zawsze była pogodna i życzliwa, aż się chciało złapać ją za rękę by dotknąć tej pozytywnej energii. Teraz sprawia dziwne wrażenie. Ale nie umiem dookreślić jakie konkretnie. Chłodna i wyniosła, rozmawia tylko na ściśle określone tematy. Aż dziwne, że jeszcze kilka lat temu chodziłyśmy razem na praktyki do Domu Dziecka. Po prostu ludzie przestali ją interesować. Ostatnio sama przyznała, że wystarczy jej lustro.

Jasne, że sporo upraszczam i nie wszyscy pod wpływem zmiany imienia czy nazwiska, aż tak się sami zmieniają. A już na pewno nie tylko. Podałam przykłady tego co jaskrawe. Na zmianę cech naszego charakteru czy zachowania wpływa bardzo wiele czynników, ale mam wrażenie, że nie dostrzega się czasem tego, co przecież też ważne.

Znajomym urodziła się córka. Dostała imię, którego prawdopodobnie będzie nienawidzić przez większość swojego życia a dzieciaki w szkole zrobią jej z dzieciństwa niezłe piekiełko. Imię jest bardzo mądre i bardzo wyszukane a każda próba jego zdrobnienia brzmi idiotycznie. Pasuje do antycznych mebli i wazy z dynastii Ming. Dobrze brzmi dopiero w bujanym fotelu. Na starość.

Syna nazwałam z rozmysłem. Miało być krótko i treściwie. Bo nazwisko dość długie. I podwójnie, żeby w razie czego mógł używać drugiego. Ale bez przekombinowania. Skromnie lecz po męsku. Chcę żeby był silny i wrażliwy. Stąd Igor Szymon.

A Wy lubicie swoje imiona? Czy też może całe życie, albo przynajmniej pół, chcieliście mieć inne? No i jakie Wam się podobają a jakie wręcz przeciwnie?
Bardzo jestem ciekawa…

______________________________________
I teraz tak, bo po komentarzach widzę, że mało wyraźna 😉 jestem: „bardzo często” nie oznacza zawsze a „bardzo wiele czynników”, nie oznacza, że to jak nas wołają jest tym dominującym, bo tu nic nie dominuje – raczej wpływa i wspólnie z innymi tworzy ten nasz charakter. Notka nie jest o głównej, w moim rzekomo przekonaniu, zmiennej a ledwie o jednej z wielu.