Wkurw panoramiczny wielopłaszczyznowy

Już nie lubię marca.
Niczego nie lubię.

Właśnie mi się zoto.com wypięło i powiedziało, że płatne. I w związku z tym nie mam serwera. A żeby ich pućki oszamały stepowe! Bramaputry jedne! Mam wprawdzie konto na flickr.com ale co z tego jak nie wiem jak się do tego zabrać. Tym bardziej, że dziś pół godziny się zastanawiałam jakie mam hasło. A poza tym jak za miesiąc flickr.com mi powie to samo to co? Na czole se wkleję to wszystko?

No bo sami rozumiecie, że może mi się nie zmieścić.

Nie no proszę, co za popieprzony dzień.
Najgorsze, że na zoto miałam wszystkie zdjęcia. I nigdzie indziej ich nie mam. Bo nie mam nagrywarki a poproszony o pomoc znajomy nie odezwał się do dziś. I to by było na tyle. W kwestii tej znajomości.

To całkiem jak te opowieści o facetach, którzy wychodzą do kiosku po zapałki i wracają po 20 latach. Z tym, że od razu zaznaczam, że nie chce mi się tyle czekać i prędzej ugryzę się we własny łokieć.

Po prostu nagle zaczęłam rozumieć istotną rolę wynalazcy zapalniczki w wielu polskich domach.

A jak się uda je odzyskać, te zdjęcia – na co nadal mam nadzieję – to nie wiem jak teraz powymieniać te, które już są w archiwum i nie hulają. Znaczy wiem ale nie do końca (tak, ja też uwielbiam jak ktoś wie, ale nie całkiem albo już skończył, tylko mu jeszcze coś_tam zostało). Bo przecież nie wiem, które to były. W swojej jakże olbrzymiej naiwności ich nie podpisałam. Mają numerki. Całe rzędy nic nikomu nie mówiących liczb (po datach też się niestety nie zorientuję bo wsadzałam hurtem). W najbliższej przyszłości zatem albo dostanę pierdolca z przytupem albo kota. Może być w pelerynie z łososia, jak u Barbarelli. Nie mam też w domu netu i wszystko będę musiała chyba dłubać z doskoku. Chyba ocipieję od razu żeby nie tracić czasu na formalności.

I jestem zła. Albo smutna. Nie mogę się zdecydować.

W ogóle do bani.

Czuję się jakby ktoś zabrał mnie na łódkę i na środku jeziora z niej wyskoczył z wesołym: ahoj! wiesz, ona tonie ale do zobaczenia na lądzie – to tylko kilka metrów.

Luzik.

Nie umiem pływać!

____________________________
Ps. Owca – wielkie dzięki za szablon :* Normalnie jesteś miszczuniu 🙂

Lubię marzec

Wieczorami za oknem okoliczne koty wpadają w trans i jazgoczą do rana dość odważne interpretacje jazzowych standardów, psie kupy z wolna porastają zieloną trawą a powietrze jest tak przyjemnie ciepłe, że aż kręci w nosie. No i wreszcie jest słońce. W tramwajach przez szybę grzeje mnie w nos i budzi pierwsze piegi. Milej tak jakoś.

Lokatorowi coś się poprzestawiało i wstaje teraz co rano punktualnie o szóstej. Bez znaczenia jest dla Niego fakt, że od czasu do czasu mam dyżur i mogłabym wtedy pospać sobie nieco dłużej. Albo, że jest weekend. Doprawdy ci faceci są straszliwie samolubni.

Z nowinek żłobkowych to dziś poinformowano nas, że od 1 kwietnia Ludzki będzie bardziej dorosły. Zmienia grupę z pierwszej na drugą. Trochę mi żal ulubionych Ciotek Etatowych bo zdążyłam się już z nimi zżyć – nie mówiąc już nic o Igorze – ale z drugiej strony to kolejny etap, więc się cieszę. Trzeba będzie polubić nowe Ciotki. Młody powinien sobie poradzić bezproblemowo. Urocze uśmiechy ma obcykane.

Wczoraj na mamutowych imienino-urodzinach tylko dwa razy chciałam wbić Wścibskiej Ciotce widelec w tętnicę. Poczytuję to sobie za olbrzymi sukces, gdyż zwyczajowo gdy jej zaondulowany tleniony hełmofon pojawia się na horyzoncie wydłużają mi się siekacze a pod paznokciami ożywają stalowe ostrza. Tym razem zanim powiedziała cokolwiek skutecznie zatkała się kotletem. W kuchni z Mamutem doszłyśmy więc do wniosku, że skoro leci na drób, w przyszłym roku robimy jej devolaja z cementem.

Wścibska Ciotka znana jest ze swoich subtelnych wystąpień (bo ona musi wiedzieć kto, z kim, za ile i dlaczego tak drogo), wydłubywania rodzynek z ciasta (bo ona nie lubi), dywagacji na temat chorób pęcherza, donośnego komentowania co z obecnych na stole potraw jest do bani i dlaczego, relacjonowania zgromadzonym wenezuelskich telenowel, czy wygłaszania uwag w stylu: O, znowu jesteś w ciąży czy tak przytyłaś?

Pod moim adresem Wścibska Ciotka nie wygłasza już nic. Przychylność bogów i święty spokój zapewniłam sobie gdy przed kilku laty na pytanie: kiedy wreszcie wyjdę za mąż? – odpowiedziałam z uśmiechem, że czekam aż jej mąż się wreszcie rozwiedzie. Od tamtej pory nie siadają w pobliżu.

Nie lubię takich rodzinnych spędów i zawsze unikam ich jak ognia. Wyjątkami są te organizowane przez Rodziców – na tych nie wypada mi się nie pojawić. Zwłaszcza gdy mam zrobić kilka sałatek. Na szczęście potem pod byle pretekstem udaje mi się zmyć i odpocząć w drodze powrotnej.

Lokator padł w piętnaście sekund od kąpieli. Ja też dawno nie położyłam się spać tak wcześnie. Śniło mi się, że biegałam po bagnie w kaloszach i łapałam świetliki w pończochę kabaretkę. Było mi strasznie ciężko, niewygodnie i frustrująco bo oczywiście żadnego świetlika nie złapałam. Obudziłam się przekręcając się na drugi bok. Dopiero wtedy zarejestrowałam, że śpię w kapciach.

A najlepsze zostawiłam na deser.

W piątek byłam na chóralnej imprezie. Zawinęłam Igora pod pachę i pojechaliśmy, bo kto powiedział, że z Dzieciem nie da się nigdzie pójść. Młody spał spokojnie w swoim kojcu przeniesionym na tę okoliczność do kuchni, co jakiś czas ktoś do Niego zaglądał by stwierdzić, że nawet nie zmienił umoszczenia i generalnie było sympatycznie. Tańczyłam nawet. Więcej nie mogę napisać ale w pewnym momencie nawet się zarumieniłam. Jak pensjonarka. Bynajmniej nie ze zmęczenia.

No dobra napiszę bo mnie przecież zeżre.

Bo tak w ogóle to w minionym tygodniu sześć nie związanych ze soba tematycznie (ani nijak inaczej) osób, powiedziało mi, że mam fajny tyłek. Cztery kobiety w tym jedna w sklepie z odzieżą, więc jej nie wierzę, pijaczek z przystanku – to pominę milczeniem bo jemu chyba nawet jutowy worek z brukselką by się podobał i jeden taki kolega. Na imprezie właśnie. I w przypadku kolegi wystąpił rumieniec. Mój, nie kolegi.

Zawsze trochę się obawiam takich wyznań, czy aby szczere i co mają na celu, ale nie ukrywam, że lekko mnie to wcięło. W domu przytachałam do łazienki stołek, stanęłam na nim… i może faktycznie mam fajny tyłek ale nie wiem bo nie zdążyłam dojrzeć. Za to na bank mam obecnie ów tyłek cokolwiek obity. Wpadłam do wanny.

Tak, wstyd mi bardzo. Nawet Halce nie mówiłam, bo by mnie przecież zabiła rechotem. Ale musiałam to napisać bo za każdym razem gdy chcę pomasować obolały zadek, umieram ze śmiechu.

Kurtyna.

Lokator pierwszą partią RP

Na alias blogowy Lokatora przyszło kilka e-maili. Wszystkie od kobiet. Małoletnich ale kobiet. Nie żeby na raz ale odkąd tam piszemy to przyszło. Pierwszy zignorowałam. Pisała jakaś ośmiolatka, że fajny bloguś i czy chcę jakieś gify bo „smutno tu jakosz”. Nie chciałam. Potem jednak nastały maile z wyznaniami.

Ja na prawdę wiem, że Młody:

– jest wspaniały
– ślicznie wygląda na zdjęciach
– jest słodki
– jest uroczy
– jest super

Bo nawet najbardziej Wyrodna Matka (znaczy ja) ma taki przekręt na punkcie swojego Dziecka, że podoba jej się wszystko, nawet jak zaspawa pół kuchennej podłogi zdobytą podstępnie musztardą* i wytarza w tym suszące się na grzejniku pranie. Nieważne jak wielkie i wystające czoło ma Igor i jak nie znoszę blondynów. Zwłaszcza łysych blondynów. Miłość jest ślepa a macierzyńska to w ogóle chyba jeszcze przy tym nawalona jak szpadel.

Natomiast dziwi mnie to trochę w przypadku innych bo – nieukrywajmy – za piękny to On nie jest (ale facet jak twierdzi Mamut to ważne, żeby tylko trochę od małpy był ładniejszy, bo powinien być przystojny a urodziwy to niekoniecznie). I mimo tego, że kocham Go obłędnie, to wiem, że jest cała masa Dzieci jak z obrazka. On jest za to tak zwyczajnie fajny i miły w odbiorze, nie upierdliwy. No i ma w sobie tyle uroku, że laski miękną. Nawet przez modem czy stałe łącze.

Lekko mnie wcięło gdy przeczytałam te listy z wyznaniami. Najbardziej podobało mi się określenie „jesteś niekiepskim słodziakiem”. Zaczynam się obawiać, że niezły lowelas mi wyrośnie z Lokatora. A biorąc pod uwagę te wszystkie uśmiechy i strzelanie oczami do przygodnie napotkanych niewiast, może to się stać znacznie prędzej niż mogłabym się spodziewać.

____________________
* zdobyta podstępnie musztarda – musztarda wyciągnięta z lodówki (a mamy taką niewielką pod stołem) w chwili nieuwagi organu śledczego (czyli mnie) bądź jego nieobecności

Aj em de łan

Ha! No i załatwiłam Młodemu paszport. Teraz mogę umrzeć.

Kolega Tomek wczoraj zaoferował pomoc w kwestiach transportowych. Biedaczek. Chyba nie przewidział o jakiej porze każę mu wstać. A Kolega Tomek charakteryzuje się tym, że zwyczajowo pierwsze oko – jak sam stwierdził – otwiera w okolicach dziesiątej. O siódmej.trzydzieści już był pod drzwiami – choć sprawiał wrażenie mało przytomnego – i zawinąwszy Lokatora w kurtkę i czapę z psimi uszami, pomknęliśmy na Floriańską. Pomknęliśmy to zdecydowanie za wiele powiedziane, bo rano w Warszawie prócz tego, że sino i mżawi, to jeszcze tłoczno. Koreczki jak w mordę strzelił. Bynajmniej nie śledziowe. Udało nam się jednak dojechać na ósmą.

W Urzędzie masakra – pół poczekalni i ciągle się schodzą. Na szczęście wszystko odbywało się dość szybko, więc już po dwudziestu minutach zasiadłam przed Panią W Lamówce. Pani W Lamówce wszystko miała oblamowane – spódnicę, kieszenie żakietu, dekolt i nawet etui do okularów. Okularów nie widziałam bo schowane, ale założę się, że miały gustowny paseczek. Igor oczywiście z miejsca palnął jej „baba” i strzelił uśmiech numer pięć. Nie była oporna i tak by sobie patrzyli w oczy i się uśmiechali gdybym nie chrząknęła znacząco.

W ogóle to uważam, że obowiązek przychodzenia z tak małym Dzieckiem żeby złożyć wniosek (albo później żeby odebrać paszport) jest bez sensu. Nie dość, że Glut i tak nie złoży podpisu – nie mówiąc nic o nie wychodzeniu poza krawędzie stosownej ramki – to jeszcze rodzice – a w tym wypadku rodzic, czyli ja – się z Nim umordują. Bo podziału na letnich i nieletnich nie ma, Dzieciarnia więc czeka w ogonku długim jak papier toaletowy, plącze się pod nogami i sprawia wrażenie jakby chciała roznieść całą instytucję w drobny pył. Młodzież się nudzi, rodzice wrzeszczą, reszta populacji usiłuje nie zwariować. Normalnie cyrk na kółkach. Nic dziwnego, że te panie w pokojach mają drzwi dźwiękoszczelne. Po pół godzinie w poczekalni błogosławiłam wszystko, że nie muszę tak za często paszportów wyrabiać, bo chyba bym zeszła śmiertelnie. Uprzednio dokonując brutalnego mordu na okolicznych postronnych uczestnikach przedstawienia.

Pani Z Lamówką oderwała wzrok od Obywatela i niechętnie umieściła na mnie:

– A pani sama?
– Sama.
– Bez ojca Dziecka?
– Bez.

Prychnęła.

– Wniosek, zdjęcia, dowód wpłaty, dowód osobisty, oświadczenie, akt! – wyparowała z szybkością karabinu maszynowego.

A mina jej mówiła, że czegoś na pewno nie mam i ona mi zaraz pokaże.

Myślałam, że się hiperwentyluje jak podsunęłam jej wszystkie, dokładnie wszystkie wymagane dokumenty, dołączając odpis skrócony, w którym wydrukowano lokatorski pesel i odpis zupełny, w którym stoi czarno na białym, że występuję zarówno jako mamusia jak i tatuś i generalnie ma się ode mnie odtyntolić.

Uniosła brew.

Dzielnie jednak nie dała po sobie poznać, że łapie szczękę. Chyba mało zdarzyło jej się osób w podobnej sytuacji, które wszystko mają, wszystko wypełniły poprawnie, skreśliły to co niepotrzebne, dały dobre zdjęcia małoletniego bez czapek, uśmiechów i rozdziawionych paszcz, i nie ma się zwyczajnie do czego w ich przypadku doczepić. Wcale się nie dziwię bo ja przekopałam pół internetu zanim znalazłam wszystkie potrzebne informacje, które nie wykluczały się wzajemnie, bądź nie wprowadzały imć petenta w błąd logiczny pod tytułem „krzywe koło”.

Zabrała się za wypełnianie swojej części tekturowego wniosku a Lokator sukcesywnie eksplorował kolejne połacie gabinetu. Ciężko mi było jednocześnie Go łapać i prowadzić ożywiony dialog z Panią Z Lamówką, ale dało radę.

Na koniec już już myślała, że będzie jednak triumf i podsunęła mi pod nos z miną majstra na budowie karteluch. Że niby takie oświadczenie jeszcze dodatkowe. Na to ja jej z teczki wyciągam identyczne, co to na wszelki wypadek, już wypełnione, podpisane i szarmancko kładę przed twarz.

– A skąd pani to ma?
– Z internetu.
– Przecież tego nie ma na naszej stronie?
– Ale było na stronie konsulatu.
– A to nie wiem czy ja mogę…
– Jest identyczne.

Zapadła chwila konsternacji i nawet Igor przestał łupać zszywaczem w biurko. Lamówka sprawdziła chyba nawet symbol drukarni akcydensowej.

– Ale podpisać to pani się musi przy mnie! – odparła uradowana bo jednak triumf.

Prawie słyszałam fanfary.

Całość trwała jakieś pięć minut. Nie wiem, może wpiszą mnie do jakiejś księgi rekordów, bo gdy wyszłam to nawet Portier się do mnie uśmiechnął. Czasem to się zastanawiam czy takim Paniom Z Lamówkami to płacą za czepliwość – taka premia dodatkowa z tego tytułu. Albo może robią sobie wyjazdy integracyjne razem z Paniami Z Poczekalnianej Rejestracji i tam mają zawody z wyszukiwania na czas przekrzywonych ogonków nad „ó” albo innych ważkich błędów. Nie wiem. W każdym razie gdy wychodziliśmy, Lamówka była niepocieszona.

Swój dowód odbieram szóstego kwietnia.
Paszport Igora dziesiątego.
Dwudziestego ósmego już nas tu nie będzie.

Jedziemy trochę potrenować tych poukładanych Szwajcarów 😉

8 marca

Kiedyś, za czasów wyrobów czekoladopodobnych i saturatorów, ósmego marca we wszystkich zakładach pracy odbierało się przydziałowe goździki i rajstopy. Odbiór kwitując osobistym podpisem w prawym okienku stosownej tabelki.

Do godzin późnowieczornych widywano na ulicach mężczyzn z roślinnością wszelkiego autoramentu zawiniętą w obowiązkowy celofan bądź wygnieciony nierzadko już papier, którzy albo pędzili do swoich niewiast albo walczyli z halnym i po wypukłości krawężnika usiłowali odnaleźć zagubiony azymut.

Z mamucinej szuflady pamiętam, że rajstopy, choć jakości mizernej, cieszyły się olbrzymim powodzeniem i obie z Siostrzycą witałyśmy ósmy marca jako znakomity pretekst do podebrania kolejnej pary. Siostrzyca w charakterze dodatku do stroju, ja zaś jako pokrycia wierzchniego latawca, który akurat konstruowaliśmy z małoletnim Sąsiadem.

Goździkom łaskawie pozwalałyśmy pozostawać w wazonie.

Każdy inaczej wspomina te kolejne ósme dni marca – dla jednych to doskonała okazja do dania komuś kwiatów, dla innych komunistyczne święto, o którym należałoby zapomnieć – ale ja najbardziej pamiętam te rajstopy w odcieniu cielistym rozpięte na latawcu. I chryję jaka rozpętała się gdy Mamut je wreszcie zobaczył 😉

A jak Wy wspominacie 8 marca?
Lubicie te pracownicze tulipany czy raczej Was drażnią?

Ja mam na biurku cztery.
Plus dwa esemesy w telefonie i jedną wiadomość na gadulcu.
I jest mi miło.

A tu macie ode mnie tulipana 😉

W kwestii snów

Śniła mi się Matematyczka z liceum. To był koszmar. Przybiegła do mnie do pokoju – nie mam pojęcia jak weszła, chyba przez szparę pod drzwiami – jedną ręką wyszarpnęła z łóżka i strasznym głosem wykrzyknęła:

– Gdzie do kurwy nędzy mój jamniczek??!!

Ja nie wiem.
Nie miałam odwagi wybąkać nic poza zdumionym:

– Przecież Pani nie przeklina.

Pomijam fakt, że Matematyczka zawsze była dość cherlawa, nosiła się w czystej żywej wełnie i kostiumikach ala sekretarz partii na wygnaniu a prócz tego notorycznie na szaro, ewentualnie beż, ale też nie za często bo zbyt ekstrawagancki. Zawsze miała opaskę na włosach sztywnych jak drut zbrojeniowy dziewiątka i gdy nerwowo stukała palcami o biurko, to między jednym a drugim stuknięciem, można było skonsumować jabłko i porozmawiac o pogodzie. Generalnie refleks i Matematyczka wybitnie ze sobą nie korespondowały. Podobnie jak i siła nie wydawała mi się nigdy jej atrybutem. Dlatego też nie wiem czy bardziej zdziwiłam się faktem, że przybiegła, czy też że wyszarpnęła mnie z tego łóżka jedną ręką, czy też tym, że podniosła głos. W całej mojej licealnej karierze spotkałam tylko jedną osobę, która słyszała jak Matematyczka krzyczy. Usiadła wtedy na swoich okularach. Nie wiem czy miała kiedykolwiek jakiegoś jamniczka i gdzie się podział jeśli był. Może przygniótł go ciężar miłości i nieśmiertelnie szara spódnica, rozmiar uniwersalny, z wypełnieniem.

Ze snu obudziłam się dość gwałtownie i nieprzyjemnie. Spadłam z łóżka. I chyba znów skręciłam nogę.

I już nawet ta Matematyczka ze snu mnie nie przeraża. Uświadomiłam sobie za to, że gdyby włamał się do mnie jakiś zbir, machnął bejsbolem nad głową i wydudnił gromknie: Aggggrrrrh! – jedyne na co bym wpadła, to:

– Oo! Bucik się Panu rozwiązał.

Albo coś równie błyskotliwego.
No proszę. Przecież zabiłby mnie samym spojrzeniem.

Czuję się bardzo bezbronna.
Muszę zjeść parówkę.

__________________________
W bonusie mała dawka czwartkowej psychodelii, czyli polskie kino zaangażowane lat 70.
Nie wiem czy można być jeszcze bardziej pokręconym ale to duże wyzwanie.

Nie niszczmy jamniczka

Moim osobistym faworytem jest „Film grozy” w reżyserii tego pana, ale niestety nie mają tego na youtube.

Dziwoląg

godzina piąta, minut czydzieści
kiedy pobudka zaaaaaaagrała

Wstałam o 5.30. Nie mogę być normalna. Oczywiście gdy tylko wstałam w głowie mi zaszurało, że coś nie ten teges, bo ani Dzieć nie kwili, ani sąsiady nie kopulują rozgłośnie i w ogóle luz blues i czemu ja do cholery nie śpię. Ale potem sobie przypomniałam, że nastawiłam budzik na tak drastyczną porę, gdyż ponieważ albowiem wybieram się na wycieczkę do Urzędu i papióry, co to leżą odłogiem i kwiczą, należałoby w końcu wypełnić pismem drukowanym a wyraźnym i niebieskim bądź czarnym długopisem. Żeby nie pisać na kolanie przed wejściem.

grupa rezerwy szła do cywila
niejedna panna płaaaaaaakała

Dzięki Kacie na mniej drastyczną godzinę siódmą.zero byłam umówiona z szoferem – Katowym znaczy – któren najsampierw podrzuci mię i Młodzież mą zaspaną do Żłobka, celem pozbycia się małoletniego balastu i powierzenia go Etatowej Ciotce na najbliższe 9 godzin, a następnie oboje ruszymy w dal siną i odległą. Na Mamutów znaczy. W Mamutowie bowiem prócz kilku zapyziałych budek z piwem i willowych uliczek pozostających we wzajemnym dysonansie, znajduje się ów Urząd – cel dzisiejszej eskapady. W konsonansie do Urzędu pozostaje wszystko inne, bo budynek idealnie wtapia się w otoczenie i gdyby nie jego gabaryty, możnaby pomyśleć, że to kolejny odpicowany we freskach bunkier. Bo tak to już niestety jest, że wokół same hacjendy, których właściciele najwyraźniej mieli za dużo pieniędzy i za mało pomysłu na jakiś konkretny styl. Zrobili więc chałupy we wszystkich na raz. Dziwną wysepkę na tym oceanie wszelakiego dobra tworzy jedynie fragment ze starymi zmurszałymi kamienicami, sklepem rybnym i starym społemowskim samem, w którym ekspedientki wyglądają jakby czas zatrzymał się w głębokim PRL-u.

niejednej pannie żal się zrobiło
i serce z bólu zaaaaaaadrżało

Wstałam więc sobie grzecznie i wypisałam wszystkie wnioski o wszystkie dokumenty jakie pragnęłam złożyć, uzyskać, zrolować i zjeść z chrzanem. Naturalnie najpierw przez pół godziny przekopywałam mieszkanie w poszukiwaniu niebieskiego bądź czarnego długopisu, albowiem jedyne czym dysponowałam to złamany ołówek, ołówek automatyczny – cały lecz bez wkładu, ołówek nie zatemperowany, cała masa wypisanych niebieskich i czarnych długopisów, wieczne pióro z zielonym atramentem, kredka do oczu i różowo piszący długopis (!!!). Potem okazało się, że długopis początkowo pisał na czerwono ale się zestarzał. Ździebko. Za długo leżał na słońcu bez filtra. Na szczęście przypomniałam sobie, że w torebce noszę na czarną godzinę jeden długopis i on pisze na czarno. Wygrzebałam drania, wykaligrafowałam co trzeba gdzie trzeba, trafiłam we wszystkie okienka i nawet podpis wyszedł mi podobny na wszystkich karteluchach. A przy dziesiątym wniosku o wniosek to czasem już problem. Na wszelki wypadek jednak wzięłam jeszcze czyste formularze, bo coś mnie tknęło, że być może ktoś będzie miał jakieś zastrzeżenia i ewentualnie poprawię na miejscu.

Nie sądziłam jednak, że poprawiać będę musiała wszystko.

Bo tuż przed drzwiami zorientowałam się w swej niezmierzonej sposprzegawczości, że na każdej, absolutnie każdej kartce każego chrzanionego wniosku wpisałam datę 07.02.2007. Drukowanym i wyraźnym pismem bez skreśleń i poprawek.

Hał kurde najs.

Finalnie wszystko załatwiłam i teraz tylko czekam na dowód osobisty, z którym spotkam się za miesiąc, ale co ja się naklęłam pod nosem wypisując na kolanie te wszystkie rubryczki, kruczki i druczki w papiórach, to moje. A specjalnie wstałam PÓŁTOREJ GODZINY WCZEŚNIEJ. Aaaaaaa!!

Gupia, gupia, gupia… i krótkowidz.

Teraz czeka mnie przeprawa z paszportem dla Lokatora i nie wiem jak sobie z tym poradzę. Chyba poproszę o koło ratunkowe pół na pół i telefon do przyjaciela.

bo jej kochany pizgnął z portfelem
a jej się nic nie zooooooostało

Z ostatniej chwili:

Udało mi się dodzwonić do Poradni Kardiologicznej i zapisać Syna do lekarza. Na 6 lipca. I to też ponoć tylko dlatego, że ktoś zrezygnował. Normalnie byłby wrzesień.

Poproszę o młotek.

Z tej radości, że się dodzwoniłam, dopiero po kwadransie zarejestrowałam, że to za pół roku.

Cicho tam, żadne cztery miesiące. Mamut jak jest szesnaście po czwartej też mówi, że dochodzi piąta. Dramatyzm musi być. Pełen. Zresztą tak czy siak strasznie daleko do tego lipca.

Apel

Być może wcale nie interesują Was małe dzieci i być może generalnie jest Wam wszystko jedno. Ale taki jeden Maluch o tu jest trochę niecierpliwy, a ma jeszcze czas. I sądzę, że bardzo potrzebuje ciepłych myśli i zaciśniętych kciuków. Tak samo jak jego rodzice zresztą.

To co? Mogę na Was liczyć?
Dziękuję.

Rekreacje Mikołajka

W sobotę ugotowałam barszczyk. Jak się już przeżarł był pyszniutki. I oczywiście nie piszę o tym żeby się chwalić ale powiedzmy, że lubię sobie wyobrażać jak ludziom pracują ślinianki. Ale nie w sensie, że ślinianki saute, biologia i te sprawy, tylko to jak im się oczy zbiegają na myśl o czymś dobrym do zjedzenia i zaczynają przełykać nerwowo ślinkę. Ci ludzie, nie oczy. Takie durne hobby mam. Jak patrzę na biegacza na ten przykład to się na przykład zastanawiam, w której nogawce ma Dżordża i czy aby mu się nie majta. Jasne, że dostrzegam skupienie przed startem i przepiękną pracę każdego mięśnia z osobna, ale jednak sprawy kluczowe bardziej mnie zajmują. Zwłaszcza od czasu gdy wyczytałam w jakiejś gazecie pseudonaukowej, że biegacze sobie przyklejają Dżordże szeroką taśmą, co by zwiększyć aerodynamiczność czy inną opływowość. Oczywiście z miejsca sobie wyobraziłam mine takiego delikwenta gdy sobie musi tę taśmę zerwać. Wystarczy, że ja sobie kiedyś przykleiłam taką francę na karku. Nie wiem po co. Ale paznokcie mi cierpną do dziś.

No ale znów odbiegłam (hehe) do tematu. I to znacząco.

W sobotę miał wpaść wieczornie Kolega, ten co to czasem do kina chadzamy a czasem robi sobie u mnie pranie. Okazało się, że tym razem do kina nie pójdziemy, bo nie mam niańki dla Igora, zatem napisał, że wpadnie z praniem. Przed nim wpadła jednak Haluta a zaraz po niej Łukaszczik. Haluta to na krótko bo się spieszyła ale i tak było ciekawie, bo siedzimy sobie we dwie w kuchni i dzwoni domofon, podnoszę i pytam kto? Łukasz słyszę. W porządalu bo Kolega Kino_Pranie też Łukasz. Dopiero po chwili mnie olśniło, że głos jakiś inny. Bo to inny Kolega postanowił zrobić nam niespodziankę i przybyć. I bardzo fajnie. Ale ten zapowiedziany dziwną miał minę gdy otworzyłam drzwi a tam bibka. I to wszyscy z chóru. Prawie. A tak się ładnie wypachnił. I włosów burzę przyczesał. Ech 🙂

A barszczyk zrobiłam jakoś mimochodem. Powiedzmy, że odczułam nagłą potrzebę buraka. Nieźle brzmi.

Barszczyk a la Bajka charakteryzuje się tym, że jest go dużo, stoi w nim łycha a czosnkiem wali nawet pies sąsiadki z bloku naprzeciwko. Celem uwarzenia zupy, bierzemy wielki gar, lejemy do niego wodę, nonszalancko kładziemy listek laurowy żeby sobie popływał i plumkamy dwa ziela angielskie – niech też mają. Barszczyk zwyczajowo robię bezmięsny ale jak kto lubi to w tym miejscu ma pole do popisu. W tym czasie obrałam włoszczyznę i jak już woda się zagotuje, do listka i ziel dołączają marchewy (trzy), pietruchy (dwie) oraz samotny seler (warzywa w całości bo potem je wyjmę). Podsypuję jeszcze trochę Warzywka i dodaję kostkę jakąś bo lubię chemię, za to potem nie solę. Buraków chyba z kilogram obieram, kroję w kostkę i sru do gara. To samo z ziemniarami. Tylko ziemniary to dodaję jak już burakom zrobi się trochę słabo, bo ziemniary krócej miękną w kolanach. Jak już mi się to wszystko jako tako podgotuje, sypię bez opamiętania majeranek i kolorowy pieprz. A potem dodaję czosnek i generalnie już umieram, bo zapach robi się obłędny. Na koniec zakwaszam zupę koncentratem czerwonego barszczu z Krakusa (jakieś trzy-cztery łyżki), ale to nie jest obowiązkowe. Wystarczy sok z cytryny. Musi być dużo, gęsto i aromatycznie. Pieprznie – to dodatkowy atut.

No i potem kończy się tak, że w niedzielę gotuję drugi barszczyk bo cały gar pierwszego z soboty już poszedł. Wystarczyło 6 godzin i kilka osób postronnych.

W niedzielę prócz tego, że ugotowałam kolejny gar barszczyku i dzięki temu powitałam odcisk od trzonka noża na palcu, wybrałam się z Katą i Katowym na ognisko. Zawinęliśmy Lokatora i trochę sprzętów i pojechaliśmy na Młociny. Na Młocinach poza tym, że pięknie i klimatycznie (pomijając owoce poprzednich nocy rozwłóczone gdzieniegdzie), zadymiliśmy się niemiłosiernie ale ognisko rozpaliliśmy. I to jeszcze jakie. Pierwszą kiełbasę ogniskową mam za sobą zatem sezon zainaugurowałam. Ludzki pokrzykiwał na ognisko i trzęsł się do habaniny jak tapir w stepach Mongolii ale jak przyszło co do czego i kiełbasa w końcu się dopiekła, to wziął i usnął. I tak o. Całe życie z wariatami.

Wracając do domu oczywiście namierzyłyśmy z Katą Lidla co jest tani i jest w nim dobrze. Dobrze w nim nie było bo strasznie walił ogniskiem, ale wydałam lewą przegródkę portfela na proszek do prania, chusteczki do obywatelskich posług, kaszki na dobranoc i inne takie. Rzeczywiście tanio. Sobie kupiłam jogurt.

Pod wieczór nawiedziła mnie Goga i przyniosła trochę wiosny. Dwa krokusy znaczy i żonkile. Podlewam i czekam aż wyrosną. Mam tylko nadzieję, że ich wcześniej nie utopię. Bo generalnie to mam rękę do kwiatów, ale trudną. Wszystkie albo zalewam albo suszę – zależnie od okoliczności i aktualnego stanu RAM w osobistej podręcznej głowie. Za to te co przeżyły przetrzymają wszystko. Jeden to obawiam się, że przeżyje nawet mnie bo przetrwał wszystkie moje przeprowadzki i nawet pół roku trzymałam go za szafą bo spadł a ja o nim zapomniałam. Piękny jest i wcale nie wygląda na zdesperowanego. Dziwne.

Tymczasem jednak doglądam mojej wiosny na parapecie i mam ambicję by jednak nie zdechła.

Dziś rano przed pracą zdążyłam się zmęczyć w godzinę. Nie, nie robiłam brzuszków. Nic z tego. Nie obrobiłam też w ciemnej bramie żadnej przygodnie napotkanej staruszki, która potem okazała się sprinterem. Po prostu miałam umówioną wizytę u alergologa. Sru tu, sru tam, sru jeszcze gdzieś, teleport do żłobka i już sobie siedziałam w tramwaju jadącym do pracy a język miałam długi, cętkowany i kręty. Zwisał do pasa. U alergologa jak zwykle kłótliwy tłumek ale jakoś się udało wejść o czasie. Młody był dzielny i wesoły jak szczygiełek na gazie. Standard. Alergia kontaktowa obecna, ta na mleko przeszła, refluks się uspokoił, atopowe zmiany ustępują (powoli ale zawsze), a potem dostaliśmy skierowanie do kardiologa. Bo szmer nad sercem wyraźny bardzo i astma. I od metra recept.

Dzwonię pod wskazany na skierowaniu adres.

Przeminęło z faksem. W internecie znajduję drugi numer. Pewnie tajny bo był w ukrytych zasobach biuletynu medycznego, który otrzymuję przez przypadek bo się komuś adresy pomyliły i niecnie nie zgłaszam żem nie dochtor a zwykły zjadacz tuńczyka z kukurydzą. Po milionie prób wreszcie ktoś odebrał.

– Dzień dobry, chciałam zapisać Syna na pierwszą wizytę do kardiologa.

Zdumienie przeszło nawet przez kabel.

– A to Pani nie wie, że zapisy od 13 do 14?!

No faktycznie dziwne. Ostatnio na mszy mówili w ogłoszeniach duszpasterskich. Przecież ja notorycznie do nich dzwonię pewnie jak chcę pierwsza wizytę umówić. To powinnam.

Od 13 do 14 oczywiście zajętość nieprzerwana. Łatwiej dodzwonić się do Trójki na antenę.

Jutro przed pracą dla odmiany jeżdżę po urzędach i składam papiery. Zatem proszę trzymać kciuki i inne organy. Na zdjęciach wyszłam jak idź stąd. O ile jeszcze na tym do dowodu dałabym sobie tylko 10 lat w zawieszeniu na 15, o tyle na tym biometrycznym paszportowym wypisz wymaluj portret pamięciowy recydywisty. Wstyd mi, że tak wyglądam, więc do Alty pojadę na starym paszporcie. Zielonym. W końcu ważny jeszcze trzy lata. Chciałam wszystko załatwić za jednym podejściem ale na samo spojrzenie na to zdjęcie robi mi się słabo. Wolę oszczędzić celników i ich zmysł estetyczny. Lokator oczywiście wyszedł wspaniale.

Ja nie wiem gdzie mi się ta uroda – i tak wątpliwa ale zawsze – podziała. Może kto znalazł przypadkiem?

Jezu no nie mogę, znów spojrzałam.
I już mam globusa. Rety.

Hilfe!

Nie cierpię łańcuszków

Tytuł mówi sam za siebie. Ponieważ jednak Soso wywołała mnie do tablicy a dotychczasowe zwierzenia blogowe innych wyglądają dość komicznie, przestaję się certolić i coś napiszę. Tylko muszę sobie przypomnieć co mam za sekrety, których bym już kiedyś na blogu nie opisała. Żeby nie było, że ja tu sie naścibolę i nawysilam synapsy a potem dupa, bo to już było. Bo prawda jest taka, że czasami to już nie do końca pamiętam czy o czymś pisałam dwa razy, czy pięćset, czy też może wcale. Ale spróbuję odgrzebać coś naprawdę nieznanego. I być może nawet kompromitującego, skoro muszę.

No, to piszę…

Sikret łan

W przedszkolu hodowaliśmy rzeżuchę. Rozkładało się mokrą watę na przewróconych do góry denkiem opakowaniach po maśle roślinnym, sypało nasionka i zlewało obficie wodą a po kilku dniach ta rzeżucha rosła, rosła i rosła. Było jej od groma na każdym parapecie i śmierdziało pieruńsko. Nigdy jakoś szczególnie za rzeżuchą nie przepadałam, ale to nie była czysta antypatia, bo w sumie mogła sobie rosnąć. Nie przeszkadzałam jej. Do czasu. Kompotu z rabarbaru nienawidziłam szczerze i dogłębnie. Niestety kompot z rabarbaru podawano nam w przedszkolu z dość sporą częstotliwością i za każdym razem tylko zglądałam gdzie by tym razem ciecz upłynnić. Zwyczajowo uśmiercałam powolną śmiercią kolejne kwiatki, które stały za mną na parapecie. Tym razem trafiło na rzeżuchę. Smród jaki wywołałam dnia następnego przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Rzeżuchę usunięto i biedaczka nie pojawiła się już w tym przedszkolu za mojej kadencji. Oczywiście nie przyznałam się. Niestety Mamut i kilka pań przedszkolanek domyśliło się całej prawdy, gdy pół roku później wyszła na światło dzienne niechlubna akcja z wrzucaniem i upychaniem kotletów mielonych za grzejnik (to akurat już opisywałam na bank), którą to działalność uskuteczniałam przez cały wrzesień a w październiku zaczął się sezon grzewczy. Możecie sobie wyobrazić aromat.

Sikret tu

Kiedyś na zakupach zrobiłam Mamutowi pierwszy i ostatni raz w życiu awanturę. Miałam chyba z pięć lat i zażądałam kategorycznie kupienia mi czegośtam. Cośtam było mało istotne ale zażądać musiałam. Nie wiem czemu. Pewnie gdybym nie zażądała nie padłabym natentychmiast trupem i nie zaczęła mamrotać niezrozumiałych słów w obcych językach wywracając oczy na lewą stronę, ale zażądałam. Mamut oczywiście zgodnie ze zdrowym rozsądkiem odmówił i zaczął się pokaz. Najpierw poczerwieniałam i spuchłam, potem zaczęłam się gotować a następnie się rozdarłam jak sparciałe gacie i wybiegłam ze sklepu malowniczo wymachując rękami. Oczywiście natychmiast poczułam się jak skończona idiotka, przestałam wymachiwać i poszłam do domu a tam spokojnie bawiłam się na podwórku ciesząc się w duchu, że postawiłam się Mamutowi. Po jakichś dwóch godzinach, gdy Mamut nadal nie wrócił (choć to było blisko), zaczęłam mieć wyrzuty i poszłam jeszcze raz pod ten sklep. A tam mekong delta! Wszyscy mnie szukali. Panie ze sklepu biegały po ulicy i zaczepiały przechodniów pytając czy ktoś nie widział małej pyzatej dziewczynki w czerwonej sukience, Mamut siedział z obłędem w oczach i zdyszany pił wodę a tłumek klientek pocieszał, że na pewno się znajdę. Strasznie się bałam, że jak powiem prawdę co robiłam, to dostanę lanie, więc zmyśliłam, że porwali mnie kosmici i nic nie pamiętam. Mamut oczywiście mi nie uwierzył ale dowiedziałam się o tym dopiero parę lat później. Tam pod sklepem był tak szczęśliwy, że wróciłam, że poszłyśmy na lody. Miały dobrze robić na pamiętanie. Potem było mi okropnie wstyd wchodzić do tamtego sklepu i zawsze wędrowałam na drugi koniec Rembridge, żeby tylko nie spotkać nikogo stamtąd.

Sikret fri

W podstawówce, w pierwszej klasie był chłopak, imieniem Piotr, który okropnie mi się podobał i ponieważ on kompletnie mnie ignorował zajęty haclami i kapslami z flagami państw, którymi namiętnie parali się wówczas chłopcy, postanowiłam działać sama. Nie miałam tornistra i koniec końców trzeba było go kupić. W sklepie było kilka fajnych, ale w kącie dostrzegłam jeden identyczny jak u Kolegi Piotra. Brzydki, ciemny i ponury – taki sino_brąz_koperek. Rodzice popatrzyli bardzo dziwnie i nawet próbowali interweniować ale tak się uparłam, że nie było przebacz. Kupili. Następnego dnia dumna poszłam do szkoły prezentując brand nju zakup i nawet specjalnie przedefilowałam przed Kolegą Piotrem. Ze trzydzieści razy. Zauważył mnie ale tornistra nie skomentował. Ból istnienia wypełnił mnie straszliwy. Ale nie poddałam się, bo ból istnienia zawsze działał na mnie motywująco i kreatywnie. Tego dnia ostatnia lekcja to była gimnastyka. Jakieś zawody na korytarzu, szarfy, tor przeszkód, te sprawy. Tornistry leżały w sali. Udałam, że boli mnie noga i Pani zwolniła mnie do domu. Poszłam do sali i z premedytacją zamieniłam nasze tornistry. Wzięłam jego. Ponieważ wszyscy wtedy mieliśmy podpisane piórniki wiedziałam, że będzie wiedział czyje rzeczy przytaszczył do domu, a że mój adres też znał doskonale (jak wszyscy wszystkich w tamtych czasach), po południu oczekiwałam „niespodziewanej” wizyty. Oczywiście wcześniej już zdążyłam się „zdziwić” czyj to tornister przyniosłam do domu i Mamut już obmyślał plan działania. Już miałyśmy wychodzić z domu by odnieść sino_brąz_koperek właścicielowi (co też było dobrą opcją, bo na bank zobaczyłabym jego pokój i w ogóle), gdy rozległo się pukanie do drzwi. Niestety mój tornister odniosła jego Mama. Rozczarowanie zerowym poziomem dżentelmeństwa u Kolegi Piotra szybko ostudził żar moich uczuć. W drugiej klasie już nie pamiętałam czemu tak strasznie mi się podobał. Za to do czwartek klasy męczyłam się z ohydnym tornistrem.

Sikret for

Gdy zaczęłam dorastać, Mamut był zbyt zapracowany by rozmawiać ze mną o tym co dzieje się z moim ciałem i jakoś nie miałam okazji do zwierzeń. Zdzicha, choć zawsze był bardzo otwarty i to do Niego chodziło się z tematyką męsko-damsko-wszelaką, nagle z niezrozumiałych przyczyn zaczęłam się wstydzić i prędzej bym umarła niż poprosiła go o kupno pierwszego w życiu biustonosza. A wszystkie dziewczyny już miały. Siostrzycy bardziej nie było w domu niż była, więc musiałam radzić sobie sama. Podebrałam jej z szafki stanik (od Triumpha nawet) i nosiłam w plecaku a przed lekcjami zakładałam go w łazience. Niestety był trochę za duży, więc musiałam zastosować wspomaganie. Czyli watę bawełnianą, której pełne nadstawki w regałach mieli wtedy chyba wszyscy Polacy. Z dnia na dzień zaczęłam mieć biust i w końcu zaczęli zauważać mnie koledzy. Koleżanki niestety też. Łazienkowe kabiny miały ten feler, że od góry i od dołu nie łączyły się z sufitem i podłogą tylko trwały dobrych kilkadziesiąt centymetrów od nich. Trzy najbardziej ciekawskie dziewczyny wszczęły śledztwo i szybko wykryły przyczynę moich nagłych ponętnych kształtów. Do końca podstawówki świąteczne dekoracje na korytarzach kojarzyły mi się z bawełnianym dzianym koszmarem, który wywlokły mi przy wszystkich zza dekoltu. Na szczęście później to one miały pryszcze, a nie ja. A biust i tak urósł.

Sikret fajf

Pojechałam na przedostatni i ostatni Jarocin. Za drugim razem legalnie ale za pierwszym… niekoniecznie. Rodzicom oczywiście powiedziałam, że nocuję u Koleżanki i uwierzyli, nigdy nie mieli powodów żeby nie wierzyć. Pojechałyśmy we trzy: ja, Koleżanka i Siostra Koleżanki (starsza od nas i pomocna w kwestiach merytorycznych). Byłyśmy we dwie straszliwe siuśmajtki a Ona była taka dorosła i fajna. Gdybyśmy mogły, wybudowałybyśmy jej świątynię i co ranek wznosiły modły w jej intencji do wszelkich znanych i nieznanych bóstw. Jechałyśmy autostopem i choć w tamtych czasach był to bardzo popularny i bezpieczny środek transportu, cykora miałam nieziemskiego. Bo pech chciał, że jakoś tydzień przed tym wyjazdem obejrzałyśmy razem z Koleżanką na wideo zakazany, wygrzebany z bieliźniarki Jej mamy film, w którym koleś pasjonuje się zabijaniem autostopowiczów i robi to nałogowo. Z szosy zabrało nas miłe, młode małżeństwo. Podwieźli nas sporą część trasy i byli naprawdę sympatyczni, Siostra Koleżanki szczebiotała z nimi całą drogę. My jednak siedziałyśmy jak dwa mruki i łypałyśmy tylko spode łba czy czasem nikt nie wyciąga spod siedzenia tasaka. Potem nie chciałyśmy wsiąść do dostawczaka, w którym siedział facet w czapce, odmówiłyśmy również staruszkowi w polonezie. Koniec końców na festiwal dotarłyśmy tak umęczone i rozdygotane, że pierwszego dnia nie pamiętam wcale. Przespałam wszystko w namiocie. Koleżanka też. Ale oczywiście do dziś wszystkim opowiadamy jak to było wspaniale a nasi rodzice są przekonani, że to był jednorazowy wybryk młodzieży bawiącej się bielinką i agrafkami w subkulturę. Wspaniale to tak do końca nie było, bo był syf i wszędzie się tłukły jakieś podejrzane grupki, ale muzyka była jak trzeba. No i poznałam Kult. Tymczasem zawsze przy okazji wspomnień z Jarocina w teleekspresie patrzę niepewnie na Mamuta i mam niejasne przeczucie, że Ona wszystko wie. Poza tym już się boję co wymyśli Igor gdy podrośnie.

No… To wywnętrzyłam się i powiem szczerze, że teraz to ze wszystkiego się śmieję. Zwłaszcza z tej waty. Choć przyznam, że przez wiele lat życzyłam trzem ciekawskim flądrom powolnej śmierci poprzedzonej wymyślnymi torturami i słuchaniem poezji naszej pani od historii, którą czasem raczyła nas w chwilach wolnych od dynastii i rozbiorów.

Teraz kolej na:

Resztę litościwie oszczędzę.

Powodzenia
Ależ jestem okrutna 🙂

__________________________________
Nie no rozwaliło mnie to u Pepega:

5. padła niedawno nazwa serialu chyba jakiegoś – „Fala zbrodni”. A ja zrozumiałem „Fallus z brodą”.

Mam zbyt bujną wyobraźnię.

Umarłam i straszę. Wielokrotnie.