W sobotę ugotowałam barszczyk. Jak się już przeżarł był pyszniutki. I oczywiście nie piszę o tym żeby się chwalić ale powiedzmy, że lubię sobie wyobrażać jak ludziom pracują ślinianki. Ale nie w sensie, że ślinianki saute, biologia i te sprawy, tylko to jak im się oczy zbiegają na myśl o czymś dobrym do zjedzenia i zaczynają przełykać nerwowo ślinkę. Ci ludzie, nie oczy. Takie durne hobby mam. Jak patrzę na biegacza na ten przykład to się na przykład zastanawiam, w której nogawce ma Dżordża i czy aby mu się nie majta. Jasne, że dostrzegam skupienie przed startem i przepiękną pracę każdego mięśnia z osobna, ale jednak sprawy kluczowe bardziej mnie zajmują. Zwłaszcza od czasu gdy wyczytałam w jakiejś gazecie pseudonaukowej, że biegacze sobie przyklejają Dżordże szeroką taśmą, co by zwiększyć aerodynamiczność czy inną opływowość. Oczywiście z miejsca sobie wyobraziłam mine takiego delikwenta gdy sobie musi tę taśmę zerwać. Wystarczy, że ja sobie kiedyś przykleiłam taką francę na karku. Nie wiem po co. Ale paznokcie mi cierpną do dziś.
No ale znów odbiegłam (hehe) do tematu. I to znacząco.
W sobotę miał wpaść wieczornie Kolega, ten co to czasem do kina chadzamy a czasem robi sobie u mnie pranie. Okazało się, że tym razem do kina nie pójdziemy, bo nie mam niańki dla Igora, zatem napisał, że wpadnie z praniem. Przed nim wpadła jednak Haluta a zaraz po niej Łukaszczik. Haluta to na krótko bo się spieszyła ale i tak było ciekawie, bo siedzimy sobie we dwie w kuchni i dzwoni domofon, podnoszę i pytam kto? Łukasz słyszę. W porządalu bo Kolega Kino_Pranie też Łukasz. Dopiero po chwili mnie olśniło, że głos jakiś inny. Bo to inny Kolega postanowił zrobić nam niespodziankę i przybyć. I bardzo fajnie. Ale ten zapowiedziany dziwną miał minę gdy otworzyłam drzwi a tam bibka. I to wszyscy z chóru. Prawie. A tak się ładnie wypachnił. I włosów burzę przyczesał. Ech 🙂
A barszczyk zrobiłam jakoś mimochodem. Powiedzmy, że odczułam nagłą potrzebę buraka. Nieźle brzmi.
Barszczyk a la Bajka charakteryzuje się tym, że jest go dużo, stoi w nim łycha a czosnkiem wali nawet pies sąsiadki z bloku naprzeciwko. Celem uwarzenia zupy, bierzemy wielki gar, lejemy do niego wodę, nonszalancko kładziemy listek laurowy żeby sobie popływał i plumkamy dwa ziela angielskie – niech też mają. Barszczyk zwyczajowo robię bezmięsny ale jak kto lubi to w tym miejscu ma pole do popisu. W tym czasie obrałam włoszczyznę i jak już woda się zagotuje, do listka i ziel dołączają marchewy (trzy), pietruchy (dwie) oraz samotny seler (warzywa w całości bo potem je wyjmę). Podsypuję jeszcze trochę Warzywka i dodaję kostkę jakąś bo lubię chemię, za to potem nie solę. Buraków chyba z kilogram obieram, kroję w kostkę i sru do gara. To samo z ziemniarami. Tylko ziemniary to dodaję jak już burakom zrobi się trochę słabo, bo ziemniary krócej miękną w kolanach. Jak już mi się to wszystko jako tako podgotuje, sypię bez opamiętania majeranek i kolorowy pieprz. A potem dodaję czosnek i generalnie już umieram, bo zapach robi się obłędny. Na koniec zakwaszam zupę koncentratem czerwonego barszczu z Krakusa (jakieś trzy-cztery łyżki), ale to nie jest obowiązkowe. Wystarczy sok z cytryny. Musi być dużo, gęsto i aromatycznie. Pieprznie – to dodatkowy atut.
No i potem kończy się tak, że w niedzielę gotuję drugi barszczyk bo cały gar pierwszego z soboty już poszedł. Wystarczyło 6 godzin i kilka osób postronnych.
W niedzielę prócz tego, że ugotowałam kolejny gar barszczyku i dzięki temu powitałam odcisk od trzonka noża na palcu, wybrałam się z Katą i Katowym na ognisko. Zawinęliśmy Lokatora i trochę sprzętów i pojechaliśmy na Młociny. Na Młocinach poza tym, że pięknie i klimatycznie (pomijając owoce poprzednich nocy rozwłóczone gdzieniegdzie), zadymiliśmy się niemiłosiernie ale ognisko rozpaliliśmy. I to jeszcze jakie. Pierwszą kiełbasę ogniskową mam za sobą zatem sezon zainaugurowałam. Ludzki pokrzykiwał na ognisko i trzęsł się do habaniny jak tapir w stepach Mongolii ale jak przyszło co do czego i kiełbasa w końcu się dopiekła, to wziął i usnął. I tak o. Całe życie z wariatami.
Wracając do domu oczywiście namierzyłyśmy z Katą Lidla co jest tani i jest w nim dobrze. Dobrze w nim nie było bo strasznie walił ogniskiem, ale wydałam lewą przegródkę portfela na proszek do prania, chusteczki do obywatelskich posług, kaszki na dobranoc i inne takie. Rzeczywiście tanio. Sobie kupiłam jogurt.
Pod wieczór nawiedziła mnie Goga i przyniosła trochę wiosny. Dwa krokusy znaczy i żonkile. Podlewam i czekam aż wyrosną. Mam tylko nadzieję, że ich wcześniej nie utopię. Bo generalnie to mam rękę do kwiatów, ale trudną. Wszystkie albo zalewam albo suszę – zależnie od okoliczności i aktualnego stanu RAM w osobistej podręcznej głowie. Za to te co przeżyły przetrzymają wszystko. Jeden to obawiam się, że przeżyje nawet mnie bo przetrwał wszystkie moje przeprowadzki i nawet pół roku trzymałam go za szafą bo spadł a ja o nim zapomniałam. Piękny jest i wcale nie wygląda na zdesperowanego. Dziwne.
Tymczasem jednak doglądam mojej wiosny na parapecie i mam ambicję by jednak nie zdechła.
Dziś rano przed pracą zdążyłam się zmęczyć w godzinę. Nie, nie robiłam brzuszków. Nic z tego. Nie obrobiłam też w ciemnej bramie żadnej przygodnie napotkanej staruszki, która potem okazała się sprinterem. Po prostu miałam umówioną wizytę u alergologa. Sru tu, sru tam, sru jeszcze gdzieś, teleport do żłobka i już sobie siedziałam w tramwaju jadącym do pracy a język miałam długi, cętkowany i kręty. Zwisał do pasa. U alergologa jak zwykle kłótliwy tłumek ale jakoś się udało wejść o czasie. Młody był dzielny i wesoły jak szczygiełek na gazie. Standard. Alergia kontaktowa obecna, ta na mleko przeszła, refluks się uspokoił, atopowe zmiany ustępują (powoli ale zawsze), a potem dostaliśmy skierowanie do kardiologa. Bo szmer nad sercem wyraźny bardzo i astma. I od metra recept.
Dzwonię pod wskazany na skierowaniu adres.
Przeminęło z faksem. W internecie znajduję drugi numer. Pewnie tajny bo był w ukrytych zasobach biuletynu medycznego, który otrzymuję przez przypadek bo się komuś adresy pomyliły i niecnie nie zgłaszam żem nie dochtor a zwykły zjadacz tuńczyka z kukurydzą. Po milionie prób wreszcie ktoś odebrał.
– Dzień dobry, chciałam zapisać Syna na pierwszą wizytę do kardiologa.
Zdumienie przeszło nawet przez kabel.
– A to Pani nie wie, że zapisy od 13 do 14?!
No faktycznie dziwne. Ostatnio na mszy mówili w ogłoszeniach duszpasterskich. Przecież ja notorycznie do nich dzwonię pewnie jak chcę pierwsza wizytę umówić. To powinnam.
Od 13 do 14 oczywiście zajętość nieprzerwana. Łatwiej dodzwonić się do Trójki na antenę.
Jutro przed pracą dla odmiany jeżdżę po urzędach i składam papiery. Zatem proszę trzymać kciuki i inne organy. Na zdjęciach wyszłam jak idź stąd. O ile jeszcze na tym do dowodu dałabym sobie tylko 10 lat w zawieszeniu na 15, o tyle na tym biometrycznym paszportowym wypisz wymaluj portret pamięciowy recydywisty. Wstyd mi, że tak wyglądam, więc do Alty pojadę na starym paszporcie. Zielonym. W końcu ważny jeszcze trzy lata. Chciałam wszystko załatwić za jednym podejściem ale na samo spojrzenie na to zdjęcie robi mi się słabo. Wolę oszczędzić celników i ich zmysł estetyczny. Lokator oczywiście wyszedł wspaniale.
Ja nie wiem gdzie mi się ta uroda – i tak wątpliwa ale zawsze – podziała. Może kto znalazł przypadkiem?
Jezu no nie mogę, znów spojrzałam.
I już mam globusa. Rety.
Hilfe!