O cyrkach, fetyszach i dzikich zwierzach

Czy zastanawialiście się kiedyś co Was pociąga w ludziach?

Mnie najbardziej intelekt. Ale normalnie taki, że klęknę z wrażenia. A mało było jak dotąd takich, że klęknęłam. Wtedy najpierw się zaperzam, miotam, walczę i kurde Mistrz Ciętej Riposty to przy mnie wysiada. Jeśli facet zmusi mnie do myślenia i zbije z tropu, najpierw odgryzę mu głowę. Zaraz potem robię się miękka i ciepła w odbiorze. Bo nic mnie bardziej nie wścieka jak niemożność bycia badziej błyskotliwą, bardziej dowcipną, mądrzejszą. Generalnie bardziej. I nic bardziej nie pociąga.

Lubię jak trafiam na kamień. I tę czerwoną płachtę na arenie też lubię. Choć nie rzucam się na nią tylko dlatego, że czerwona i się rusza.

Spokojnie jestem w stanie sobie wyobrazić, że kogoś znienawidzę, rozszarpię na kawałki, metodycznie rozparceluję a potem poczekam aż wstanie. I wtedy już nie będę go nienawidzieć. Wtedy ma mój szacunek i podziw. A to nawet bardziej niż miłość. Jak znam życie to w cyrku siedziałabym za kratami. A płonącą obręcz zdmuchnęłabym przy pomocy przelatującego przezeń tresera. Ale równy w rozmowie partner mógłby mnie z łatwością namówić na hula-hop.

Mogłabym się zakochać w pięknym umyśle. Do imentu. I bez przerw na oddech.

Oczywiście na pierwszy rzut zawsze idzie wygląd. Bo o intelekt, podobnie jak o osobowość, nie potykamy się na chodniku – coś nas najpierw musi zainspirować, żeby nam się chciało je poznać.

No więc… bo uwielbiam tak zaczynać zdania.

Pociągają mnie ostre rysy twarzy, ciekawe oczy, takie coś, co wyróżnia i nadaje wyraz, ładne barki, silne ale bez przesady (Pudziana bez żalu pozostawiłabym innym), długie kości i dłonie. Dłonie mogłabym kolekcjonować. W ogóle to chyba jeśli chodzi o dłonie mam jakiś fetysz. Notorycznie głaszczę kubki albo siebie samą po ustach gdy się denerwuję, czegoś obawiam albo zamyślam. Gdy widzę dużą męską dłoń o długich palcach, od razu wszystko mam w gardle z ekscytacji. A już gdyby ta dłoń podawała mi się gdy wysiadam z tramwaju albo ujmowała delikatnie w talii (założywszy, że ją nadal posiadam), to już w ogóle kosmos. Dłoń musi być mocna ale delikatna, czuła ale nie rozlazła, wrażliwa ale dająca poczucie bezpieczeństwa. Pewny uścisk. I weź tu człowieku traf za babą – same paradoksy.

Sama mam oczywiście bardzo drobne dłonie. Gdy kiedyś szukano mi zaręczynowego pierścionka, najmniejszy z możliwych trzeba było sporo pogrubasić. Może to tak dlatego coby na opak było i dla równowagi. Nie wiem.

Męskich stóp, kóre by mi się podobały jest mało, więc pominę. Długie nogi lubię. U obu płci.

Generalnie lubię pociągłość ale nie chudość, siłę ale nie anaboliki i muskuły Arniego, wysoki wzrost ale nie Big Bena. Proporcjonalność lubię i prostotę. Jak we wszystkim. Wolę sama znaleźć niż z czegoś obierać.

I głos. W głosie mogę utonąć, zadomowić się, zagubić, odnaleźć, zamieszkać, zasnąć. Wszystko mogę. Tembr, głębia, natężenie, albo takie nieznacznie mruczenie tuż przed zamyśleniem. No po prostu mam ciarki czasem. I te ciarki bardzo lubię.

Włosy to albo albo. Ja w ogóle w życiu zawsze wyznawałam zasadę albo albo i to się odnosi jak widać do bardzo wielu rzeczy. Nie uznaję półśrodków. Z trzech marnych piórek nigdy nie będzie długich piór, podobnie jak z koziej dupy kiepska waltornia, więc lubię jak ktoś umie na siebie i swoją fryzurę spojrzeć krytycznie i nie bawić się w plażę łyżką piasku. „Z tyłu fale z przodu wcale” – odpada. Zakola tuszowane zaczesywaniem brwi na czoło bądź inną „pożyczką” również. Jak facet łysieje to lubię jak sam to akceptuje i jest łysy. A nie ni to łysy ni blondyn.

Nie da się być troszkę w ciąży.

Na męskich tyłkach się nie znam ale jeden mi się kiedyś podobał. Niestety okazało się, że pan to pani i tylko taka mocno androgeniczna. Więc na tym poprzestanę.

Z wyglądu to by było na tyle.

Pociąga mnie to specyficzne poczucie humoru i to jak mnie ktoś czymś ujmie. Czasem to może być uśmiech, czasem słowo a czasem dobrze użyty zaimek.

Powiem Tobie osłabia mnie już na starcie i wyzwala szczękościsk.

Pociąga mnie brak ezgaltacji i konkrety, logiczne myślenie, rzadka niezwykle umiejętność czytania ze zrozumieniem i wyciągania wniosków. Szczerość, ładnie formułowane zdania, pewność poglądów, ale nie zamknięcie się na inne, zdrowe podejście do asertywności i tolerancji, światopogląd zbieżny z moim, aczkolwiek zawsze z haczykiem.

Pociąga mnie możliwość bycia prostą równoległą, którą w razie czego można wytrzeć… i zamienić w odcinek.

Wczoraj

Igor skończył 17 miesięcy.

Wstawiłabym zdjęcie ale chwilowo mam wkurw wręcz gargantuiczny, więc zmilczę.
Zaraz za wkurwem zacznie mi się żal, bo prawdopodobnie przepadły mi fotki z Jego dotychczasowym udziałem w moim życiu.
Ale jeszcze czekam.
Nie lubię jak jest prawdopodobnie.
Wolę fuck-off od być może.

Tymczasem donoszę, że Dzieć biega, szczeka, miauczy, muczy i prawie stepuje. Rozważam możliwość oddania go do cyrku – może przy okazji wykończyłby psychicznie jakiegoś lwa. Coraz więcej potrafi a ostatnio nawet przyniósł Dziadkom do pokoju talerze wyjęte z kuchennej szafki.
Na szczęście w całości.
Jak wyjeżdżałam jeszcze nie potrafił tej szafki otworzyć.
Teraz za to ja nie potrafię jej zamknąć.

Najlepsze jednak było gdy po południu otworzyłam drzwi Panu Listonoszowi a w tle natychmiast ukazał się Igor, który raźnym kwikiem z moimi majtkami na głowie, w jednej ręce dzierżąc z namaszczeniem opakowanie tamponów, a drugą wymachując klozetową szczotką, ruszył na otwarte drzwi i zamknął je tuż przed zwyczajowym do widzenia.

Zdążyłam tylko pokwitować. Nieczytelnie.

Bo Igor ma obecnie manię domykania wszystkiego co uchylone, przymknięte, otwarte, bądź dopiero otwierane.

Reszta prania malowniczo zwisała mu za plecami.

Obawiam się, że w przyszłości Pan Listonosz – pomimo, że przeżył pewnie wiele traum – będzie się obawiał następnego razu i od razu zostawi awizo. Od czasu gdy Sąsiadce Z Góry podczas konwersacji z Doręczycielem Rent i Emerytur przez okno wypadła sztuczna szczęka Ludzie Poczty boją się tu zapuszczać.

Przyznam, że zupełnie nie wiem czemu.
Taka miła okolica.

Ride on, niespodziewanki i kolejki do WC

Zacznijmy od tego, że w piątek … gdy już uporałam się z pracą, skończyłam lekcję emisji w siedzibie chóru, niespotykanie znaczną liczbą środków komunikacji miejskiej dojechałam do żłobka w celu odebrania Lokatora z miękkich rąk Ulubionej Ciotki Etatowej, a następnie przydźwigawszy z punktu A do punku B całkiem żywe 12 kg, odstawiłam je do domu, w którym już czekał Mamut, chwyciłam spakowany północnie plecak, śpiwór i ruszyłam kurcgalopkiem za uciekającym tramwajem … byłam już tak zmęczona, głodna, zła i w ogóle poziom wkurwu przekroczył już wszystkie wyjące kontrolki, że tramwaj pozwolił się dogonić, Motorniczy zwarczeć, plecak niedbale cisnąć a samotny pasażer łaskawie zdążył ewakuować się na następnym przystanku zanim wymyśliłam coś specjalnie dla niego.

Dzięki temu w miarę spokojnie i bez strat w ludności oraz inwentarzu pobocznym, dojechałam na miejsce przeznaczenia. Co prawda po trzech przystankach tramwaj napełnił się ludźmi i już trwał w tej zmiennej nieco scenerii do końca, ale mnie już sporo powiewało. A reszta wdzięcznie zwisała.

I prawdopodobnie tylko dlatego, gdy już zmarznięta, wywiana, dźwigająca tobół i usiłująca odstraszyć kolejnego potencjalnego seryjnego mordercę groźnym tupaniem, po kilkunastu minutach postanowiłam zadzwonić do Yoko – z którą umówiłam się POD METREM – nie zabiłam jej jednym spojrzeniem, kiedy to wreszcie dotarłam POD CEPELIĘ. Bo tam reszta wycieczki czekała na mnie. Bo widocznie zapomniała mi powiedzieć.

Ja nie wiem co takiego Yoko ma w sobie ale nie jestem w stanie się na Nią gniewać ani chwili. I jak mówi mi, że widocznie zapomniała, to nagle mi wszystko przechodzi i zaczynam się śmiać. Choć przecież normalnie mogłabym za to wykastrować dowolny pułk piechoty bez znieczulenia. Ale wiem, że Ona zapomniała niechcący. W każdym razie już po chwili siedziliśmy w aucie i jechaliśmy do Lublina. Trzy baby i brat Yoko. Uroczy zestaw. Prowadziła Olga zwana Olą – fajna i z charakterem, choć wygląda jak ocean spokoju.

Spaliśmy wszyscy u koleżanki Yoko, Marty i marcianych Rodziców. Marta jest drobna i człowiek patrząc na nią ma wrażenie, że dziewczę zaraz się złamie, ale nic nawet nie trzeszczało. W dodatku zastanawiałam się usilnie skąd ona bierze tyle energii. Ja bym padła nawet przy obecnych gabarytach. Bo Marta z Rodzicami nakręcali ten cały gospelowy przystanek. Ojciec, zwany Ojcem Dyrektorem bawił się w konferansjera i robił pyszną kawę o 7.15 rano, Marta głównie biegała i załatwiała milion spraw a jej Mama zapewniała nam przyjemny nocleg, posiłki i domową atmosferę. Prócz tego Mama Marty jest mikrobiologiem, więc możecie sobie wyobrazić jak tak było sterylnie. Do tego stopnia, że gdy zakręcałam kran, wycierałam odciski palców chusteczką. A gdy szczoteczkę do zębów ułożyłam pod innym niż reszta kątem, czułam się outsiderem. W tym domu wszystko było prosto pod nos a zmywanie po sobie byłoby grzechem śmiertelnym. Zresztą wszystko łykała zmywarka. Na dłuższą metę mogłabym zwariować i to ciężko, ale dwa dni stanowiły bardzo przyjemny przerywnik.

W związku z tym nie wiem doprawdy czemu ukradłam martowej Mamie dodatek „Wysokie obcasy”. Niechcący oczywiście bo pożyczyłam do poczytania na próbie, ale fakt faktem, że nie oddałam. Kradzież więc. Przyjechały sobie owe obcasy spokojnie w mojej torbie do Warszawy i spostrzegłam je dziś rano. Gdy Igor zrobił sobie z nich konfetti… Hał najs.

W tej sytuacji chyba daruję sobie wysyłanie dodatku pocztą. Jak sądzicie? Chyba, że napiszę, że to takie puzzle. Ale to może nie przejść. Nawet u mikrobiologa.

Co do warsztatów do określę jednym słowem – fantastyczne.

Masakrycznie dużo pracy, energii, potu i bolących nóg ale było warto. Ta Yoko to czasem jednak ma dobre pomysły 😉

Pierwszego dnia mieliśmy tyle prób, że prawie umarłam bo zasnęłam nad drewnianym pulpitem. I to w trakcie występu Renaty (Renata to w ogóle osobny wątek ale nie da się go opisać. TO trzeba było zobaczyć: może tylko wcisnę, że wyglądała jak skrzyżowanie platynowego tapira z elektromonterem nocnym z Poznańskiej ale głos miała taki, że wybaczyłam jej wszystko, nawet koronkowe leginsy 3/4).

Ponadto chyba do końca życia warsztaty gospel kojarzyć mi się będą z kolejkami do łazienki. Nawet podsunęłam taki pomysł na koszulki: z przodu gustowny napisik z datą, a z tyłu drzwi wucetu i zwyczajowy ogonek. Jak stąd do nieskończoności. Sponsorem była jedna z wytwórni wód mineralnych, więc przerób szedł nieustanny. Oczywiście.

Prowadzący byli super – dwaj niezwykle charyzmatyczni ciemnoskórzy faceci o głosach, że cierpły paznokcie. Laski piały. Oczywiście. Ja udałam, że nie.

Naturalnie zajrzeli na chwilę Aga z Michałem i Zofią. Zofia wyrosła i wypiękniała. Niestety nie była zainteresowana bliższą konwersacją. Wolała schody. Czasu było mało i okoliczności mało sprzyjające ale jeszcze sobie planuję z Nią porozmawiać. W innym terminie.

Drugiego dnia też próbowaliśmy grupowo zmieniać muzyczny kolor skóry ale na szczęście mniej intensywnie. Wieczorem za to na koncercie kończącym warsztaty wreszcie usłyszałam to co chciałam. Efekt. Bardzo mi się podobało. Już wiem, że wrócę i choć zupełnie nie kręci mnie religia ani duchowa otoczka gospel, to za klimat, porywanie serc, taniec i to bardzo wyjątkowe brzmienie ma we mnie oddanego fana.

Czy wiecie, że śpiewając gospel nie ma możliwości by czuć się samotnym? Tam, jeśli ubędzie jednego choćby głosu, wszystko będzie niepełne. Może i trybik w machinie. Ale rola kluczowa. Jak najbardziej.

A teraz a propos fanów.

Okazało się, że mam jednego. Fankę nawet. Mówi i pisze o sobie Kreska, czyta radziecki-termos od dawna i postanowiła przyjść żeby mnie spotkać. To dopiero była niespodzianka. Schodzę ze sceny i słyszę: – Bajka? Teraz wiem jak czują się ludzie, którym noszę kakao. I wiecie co? To niesamowicie miłe uczucie. Bo ktoś przychodzi gdzieś specjalnie dla Was, wypatruje Was w tłumie 250 osób i ma odwagę podejść i spytać: – Czy to Ty? A potem ściska za rękę i mówi: – Jesteś super.

Wcześniej raz zrobiła tak Lojcia. Na koncercie mojego chóru w Sopocie. Albo Młody, który przyjechał z Dodo do Warszawy. Nie wiem jak Was ale mnie coś takiego porusza i choć lubię robić podobne niespodzianki innym, to zawsze mnie to dziwi, że się tym innym dla mnie chciało.

Łatwo się wzruszam.

Pojechaność

Spakowana.
Dziadki zamówione.
Do Młodego, nie do orzechów, bo orzechów w domu akurat nie mam żadnych.
A Młodego to i owszem.
To ten no… JADĘ.

Normalnie czuję się wolna prawie.
Taka swobodna, nieskrępowana i w bikini.
No może trochę przesadziłam.
Ale w zasadzie jak się jest wszędzie ciągle z Dzieciem, to potem człowiekowi odwala.
Więc ustalmy, że w bikini.
Niech mam. Se.

Oczyma wyobraźni już widzę jak biegnę po plaży i nawet mam biust i on mi – ten biust znaczy – faluje. Słoneczny patrol taki. A w tle drinki z palemką. I gdzieś tak sobie biegnę bez celu bardzo mądrze… Ale na szczęście jest marzec, biust zostawiłam w szafie, na plaży piździ i gdybym biegła po niej w bikini to zapewne pobiłabym swój życiowy rekord na setkę. A poza tym w Lublinie nie ma żadnej plaży. Plaża to później.

Będę gdzieś tu. Na dole w dziale „zapisy” jest mapka, więc jakby kto chciał, to może się zorientować.

A w następny weekend żeby było śmieszniej będę w Gdańsku.
Już od czwartkowego wieczora.
Tym razem z Synem.
Kociubińska nas zaprosiła i oczywiście nie wahałam się ani chwili.
Bo ja to jednak naturę podróżnika mam.
Musi się coś dziać.
Bo tak to mi tylko kurz na żaluzjach osiada i gołębie srają na parapet.
Zupełnie bez polotu i jakiejkolwiek finezji.

Także nie muszę chyba przypominać Lenn, Kiszczunowi i reszcie ekipy, że liczę na spotkanie? Albo sześć?

Miejcie się ciepło i trzymajcie kciuki, żeby się nic nie posrało (poza gołębiami) do tego czasu.
Igor już wie, że ma nie chorować, nie męczyć Dziadków i w ogóle być wzorcowym niespełna półtorarocznym chodzącym dobrem.
Żadnych kurde fresków z musztardy.
Ani chowania się w pralce.
Żadnych świerszczyków pod materacem w łóżeczku.
Nic.
Siusiu, ząbki i spać.
I rączki na kołderkę.

No.

To wszystko gotowe. Uciekam.

Ahoj przygodo!

O przyjemnościach i sarnie z przytupem

Ostatnio miałam przyjemność (uwielbiam jak tak się zaczynają notki bo od razu mam wrażenie, że mi dobrze) podróżować tramwajem ulicą Grójecką. Jest to taka śmieszna ulica w Warszawie, na której co krok spotykają człowieka same absurdy. Na pewno zaś na tym odcinku, po którym ja podróżowałam.

Mieści się na przykład przy niej Akademik (nieco dalej jest nawet drugi) i aż dziesięć banków, w tym cztery na jednym przystanku, nieopodal Akademika właśnie. Nie wiem jak przedstawia się teraz sytuacja materialna studentów, ale raczej wątpię by mieli dylematy pod tytułem „który bank by tu dziś wybrać”. Chyba, że w kwestiach rabunkowych – to może. Zwłaszcza gdy jest 16. a do końca miesiąca zostało 3 złote, jedna sędziwa grahamka i chińska zupka. Za to sklepy nocne są tylko dwa. To o ile pamiętam zdecydowanie zbyt mało. Chyba, że dla jakiegoś współczesnego i wyrośniętego Ananiasza zatopionego po szyję w książkach o materiałoznawstwie i naprężeniach. Albo innego pasjonata gry na ukulele. Choć pasjonaci też pewnie żłopią ile wlezie.

Na Grójeckiej są kioski ruchu, w których można zakupić dowolną ilość tytoniu, fifek, bibułek i rogalików francuskich w wieku nieokreślonym a nie ma na przykład biletu dobowego. Będzie po czternastej. Bo mi Pani zamówi. Jeden. A pies drapał, niech Pani nie zamawia. Po czternastej to będę akurat pod stosem papierzysk. Albo jest wielki sklep, w którym znaleźć można nawet koguta w czerwonym winie a nie ma niegazowanej wody mineralnej. Też mam zachcianki no.

Ale nie to jest na Grójeckiej najlepsze.

Powiedzmy, że jest sobie tam pewna pizzeria. Nie wiem jaka bo nie doczytałam, ale pizzeria na pewno. Głosi to wielki napis nad wejściem. I obecnie pod napisem wisi wielka płachta, na której tłustym drukiem i olbrzymią czcionką stoi: FESTIWAL DZICZYZNY.

Ja nie wiem jak reszta świata ale ja osobiście z lekka padłam. Wyobraziłam sobie te maszerujące w równym szyku jelenie, prosto z rykowiska, w pełnym umundurowaniu i nucące unisono pieśni zaangażowane i narodowo-wyzwoleńcze. Albo dzika stepującego na średnim placku z mozarellą i sarenkę śpiewającą „bo we mnie jest seks”. Albo inne czarne oczy co jej się śnią. Pomijam te wszystkie hasła jak: studio paznokcia (jednego kurde) czy centrum ogrodu (centrum ogrodu to w Mamutowie wypada akurat tam gdzie śliwka rośnie) albo dom chleba. Pod żłobkiem mam nawet salonik prasowy wielkości średniej windy. Ale festiwal dziczyzny? W pizzerii?

No halo.

A żeby było śmieszniej to jechałam tym tramwajem zmordowana nieco i czułam się średnio – jakby mnie ktoś napoczął, niedożuł i wypluł. Siedziałam więc. I wsiadł sobie Pan Gniewny – a brwi krzaczaste miał niczym Breżniew w pełnym rozkwicie na wiosnę – i od razu przytruchtał sapać nade mną. Zawsze się zastanawiam czemu tacy Panowie Gniewni nie truchtają sapać nad ewidentną młodzieżą gimnazjalną rozpartą wygodnie w pozie lotosu, albo nad młodzieńcami w dresach i statkach kosmicznych w miejscu adidasów. Tylko od razu kurna olek obierają azymut na mnie. Pan Gniewny jednak był tylko trochę starszawy a po sapaniu wnoszę, że płuca miał jak dwa miechy. O nie! Niech idzie wymuszać gdzie indziej. Postanowiłam siedzieć więc dalej.

I się zaczęło.

Że ta dzisiejsza młodzież (tu stłumiłam rechot bo dzisiejsza młodzież siedziała nieporuszona), że polityka, że podatki, że praca, emerytura, margaryna, billboard z Matką Boską na kościele i że kobiety do garów, bo już i tak im się zachciewa za wiele.

Na to większość obecnych w tramwaju pań okazała zainteresowanie i strzygąc uszami nasłuchiwała dalszej wiązanki.

Pan Gniewny tylko na to czekał bo odpalił największy kaliber:

– Orgazmów wam się zachciewa! Wielokrotnych!…

Ktoś parsknął ale jeszcze nieśmiało.

– … Bo zazdrościcie, że faceci mają! O!

Na kolejnym przystanku zatrzymał się już bardzo wesoły tramwaj. Śmiały się nie tylko panie. Nawet motorniczy chichotał w lusterku.

Taka ciekawa ulica ta Grójecka właśnie.
Gratulujemy jej bankowego zagłębia.
I festiwalu dziczyzny w pizzerii.
A Panu Gniewnemu gratulujemy wielokrotnych orgazmów.
Wielokrotnie.

Koń, który mówił

Czasami miewam różnego rodzaju dylematy.

Phi, niby to nic takiego – powiedziałby mi Przeciętny Statystyczny. Każdy czasem ma jakiś dylemat. Ale ja mam czasem takie, że nie mogę. Po prostu nie mogę i już.

Na przykład dzisiaj napisał do mnie jakiś zbłąkany nieznajomy z gadu-gadu.

„Cześć. Czy pozwoliłabyś mi przez 10 minut obwąchać Twoje Stopy? Dam Ci za to 100 zł, płatne przed wszystkim.”

Pies jak nic.

No i mam dylemat. Ja wiem, że ten koń, który mówił to bujda na resorach bo zwierzaki generalnie chyba tylko przy Wigilii a to i tak po paru głębszych u obserwatorów… ale to musiał być pies.

Myślicie, że kupi to tefałen by zrobić cudowny film o psie, który pisał na gg?

No już pomijam, że stówa piechotą nie chodzi… Chyba wybiorę się w kaloszach na Jasną Górę w pieszej pielgrzymce. I ani razu nie umyję nóg. Bo wiecie CZĘSTE MYCIE SKRACA ŻYCIE – MYCIE NÓG TO TWÓJ WRÓG. A skoro klient płaci to i wymagać może przecież. Tylko skąd on wie, że ja z tą stówą nie zwieję zanim on się w ogóle zdąży zaciągnąć? Mówią, że psy są mądre. To może to kret jest? Ponoć krety skoro nie mają wzroku to węchem poznają. Ten widać chce od razu cały kosmos. W odcinkach.

Może by tak wysłać go w jakieś koszary? Tam to dopiero by miał używanie.

Rety! Nie dość, że jestem zoofilem i lecę na pieniądze, to jeszcze jestem dramatycznie tania. Innego psa mi tu dawać. Albo kreta. Może być z rodziną. Migiem!

Tour de trotuar

Niniejszym sezon na gonitwy uważam za rozpoczęty. Ganiać można kogoś, coś, po chodnikach, po korytarzach, z celem i bez celu – opcjonalnie. Ja dziś ganiam głównie budynki, gabinety i windy. A czasem nawet autobusy i tramwaje. Złośliwe są skubane mendy bez wyjątku. Taki budynek na przykład gdzie mieści się nasz firmowy Warsztat Medyczny, potrafi się schować i można go, niczego nie zauważywszy, przejechać. Nie żeby jakimś walcem czy jak ale przejechać obok, tuż pod i nawet tego faktu nie zarejestrować. Nie wiem w zasadzie o tej dzikiej porze (siódma.zero) to chyba musiałby mieć wielki migający jebutny różowy neon, żebym go zobaczyła. A to i tak pewnie byłoby przez przypadek.

No ale jednak jakoś udało mi się dotrzeć. Choć wejścia broniły obrotowe drzwi.

Uwielbiam obrotowe drzwi. Albo są tak pojedyncze i ciasne, że z trudem opanowuję dreptanie po centymetrze, nie mówiąc nic o klaustrofobii, albo jak są już odpowiednio większe by nie wejść samotnie, zawsze znajdzie się jakiś zdolny i ambitny typ, który je z pośpiechu przyblokuje. W efekcie zamiast wejść normalnie jak człowiek, już na starcie mam wścieka. Zaraz po drzwiach kolejna zapora. Na drugie piętro można się dostać tylko windą. Bo schody to jest droga ewakuacyjna a droga ewakuacyjna, jak logika nakazuje, oczywiście powinna być zamknięta na spusty cztery i zasuwkę. Czyż nie?

Nie wiem ile czekałam na windę ale zdążyłam przeczytać całą instrukcję obsługi gaśnicy piankowej typu B. Czuję się teraz wyedukowana po pachy i śmiało mogę zrywać plomby. Ba, komuś nawet jedną mogę załadować. Tak czysto profilaktycznie.

Na drugim piętrze czekały w uroczym rządku jeszcze bardziej urocze Panie Z Tipsami. Recepcjonistki znaczy. Wszystkie miały szpon zamaszysty, z cekinem czy innym dżetem i wszystkie jeden równiutki uśmiech. Przez moment miałam wrażenie, że to atak klonów ale zaraz potem zaczęłam im współczuć. Bo ja nie wiem czy one wszystkie po prostu tak lubią, czy to może jakieś nowe unijne standardy. Jak na przykład jajka, które muszą być równe jak pod sznurek. I tu mi się zawsze nasuwa obraz wyciskarki do kur albo jakiejś innej tokarki o dramatycznym wydźwięku. No więc Panie Z Tipsami jak armia elfów na Władcy Pierścieni jednocześnie spojrzały na mnie i poczułam się cokolwiek głupio. Bo ja mam ten feler, że w oczy patrzę zawsze jak mam coś powiedzieć. Chyba, że przez telefon ale to też dziwnie mi wtedy i zdarza mi się rozmawiać przed lustrem w łazience. A tu choćbym chciała to zeza rozbieżnego i to jeszcze zmiennego sobie nie wyprodukuję na poczekaniu. Na szczęście jedna z nich uśmiechnęła się nieco bardziej i to do niej podeszłam. Reszta automatycznie o mnie zapomniała.

Pani Z Tipsem Bardziej wzięła ode mnie skierowanie i kartę magnetyczną z super_mega_giga skomplikowanym czipem i po chwili wiedziała już wszystko. A ja wiedziałam, że ona wie. To oczywiście wiele ułatwiło między nami ale jak się okazuje nie wszystko. Musiała potwierdzić.

– A tu nie mamy karty choroby w dokumentach.
– Bo karta jest w szpitalu. Nie leczę się u państwa.
– No bo my nie jesteśmy placówką specjalistyczną.
– Właśnie.
– Ale karta choroby musi być.
– No jest, ale w szpitalu. Mogę dostarczyć kopię.
– Musi być oryginał.

Tu zapadło krępujące milczenie albowiem mnie wydawało się już bezcelowe tłumaczenie Pani Z Tipsem, że oryginał był, jest i będzie w szpitalu, a Pani Z Tipsem straciła wątek, bo zadzwonił do niej Dziubdziulek. Wiem, że Dziubdziulek bo usłyszałam jak do Dziubdziulka zwraca się per Dziubdziulek właśnie. Po kilku światłowodowych gruchnięciach Dziubdzilek, upewniwszy się czy Pani Z Tipsem nadal go kocha (kochała), rozłączył się. Oczywiście z gracją. Pani Z Tipsem zaś opanowała rumieniec i posłała mnie do pokoju 49.

Pokój 49 znalazłam nie bez trudu, bo jako jedyny znajduje się w skrzydle z pokojami, których numery zaczynają się na 6. Też logiczne. Jak wszystko tutaj.

W pokoju 49 siedziała Cała W Bieli i jadła jabłko. Rozgłośnie. Nie przerywając międlenia kazała mi siąść. Siadłam. Wypytywanka rozpoczęła się na nowo. Powiedziałam jej nawet ile ważę, co z okazji akcji odchudzanie jest jak wiadomo moim wielce tajnym sekretem. W ogóle wszystko jej powiedziałam, nawet kiedy mam okres. Cała W Bieli przewertowała mi życiorys, pocmokała w zębach, przybiła pieczątkę i posłała do gabinetu numer 12.

Asterix i Obelix wymiękają. Wierzcie mi. Nasz Warsztat Medyczny to normalnie trójkąt bermudzki. Równoramienny. Tyle, że nie ma na niego żadnego wzoru.

W pokoju 12 był dla odmiany Wątły Sucherdal, który nic nie jadł za to skrył się za gazetą. Przeszkodziłam mu tylko po to by ukłuł mnie w palec. Bo to badanie glukozy było. Ale o ile samo ukłucie z zamontowaniem wacika i odczytaniem wyniku trwało nanosekundę, to ilość papierzysk do wypełnienia przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Tu karteluch, tam parafka, tu pieczątka a tam opis. Nic dziwnego, że taki nikły ten Dochtor. Potem udałam się na konsultację okulistyczną. Do gabinetu 47, który oczywiście wcale nie znajdował się w pobliżu gabinetu 49. Pani Okulistka była chyba jedyną normalną istotą w tym bajzlu. Przede wszystkim zbadała mi wzrok. A dopiero później światopogląd i rodzinę. Poczytałam trochę hieroglifów ze ściany, potem wydłubałam soczewki, popatrzyłam w dziurwę, i w światełko w tunelu i na muchę w książce i w ogóle mi wyszło, że kret jestem nadal ale przynajmniej nie pogłębiony. O. Zawsze to jakiś plus. Potem wsadziłam soczewki na miejsce i podreptałam do… ha! cóż za niespodzianka… kolejnego gabinetu. Numer 50. Ten dla odmiany był dokładnie naprzeciwko. Dla zmylenia przeciwnika.

W gabinecie 50 siedział Wielki Niedźwiedź. Nie wiem czy niedźwiedzica była zajęta wozami czy jak ale ten facet był olbrzymi. I nie powiem, jak mnie zaprosił na kozetkę to myślałam, że zemdleję. No i że tak od razu, bez gry wstępnej. Wchodzę, dzień dobry, nazwisko i sru na wyro. Szybki jest, nie ukrywajmy. Oczywiście żeby mnie osłuchać, musiał mi kazać zdjąć bluzkę. Bo to przecież nie wystarczy podciągnąć. I tu się zawsze zastanawiam, w którym momencie poczuję, że z jeszcze młodej kobiety stałam się starą i kostropatą babą. I coś czuję, że w momencie gdy lekarze zamiast komendy: „proszę się rozebrać do pasa i zapraszam na kozetkę”, zaczną po prostu mierzyć mi ciśnienie, ewentualnie jeśli zaistnieje taka konieczność wsadzą mi koniec stetoskopu pod ubranie i posłuchają płuc na odległość. Albo zaczną mnie przyjmować w ogóle w korytarzu. W windzie najlepiej. Bo póki co to kurde widzę, że wszędzie się trzeba rozbierać. Nie no plus tego jest niewątpliwie taki, że jeszcze jestem młoda a i osłuchana ze wszech stron jak ta lala. Zacznę się przejmować jak mój dentysta zechce sprawdzić czy aby oskrzela mam czyste.

Spoko chłopie, myłam!

Wiosna, panie sierżancie!

Zmarnowałem podeszwy w całodziennych spieszeniach,
Teraz jestem słoneczny, siebiepewny i rad.
Idę młody, genialny, trzymam ręce w kieszeniach,
Stawiam kroki milowe, zamaszyste, jak świat.

Wiosna wybuchła dość gwałtownie. Tydzień temu w parku tylko trawa zieleniła się malowniczo, a to i tak ledwie miejscami. Dziś rano drzewa przed moim oknem zamajaczyły mi lepkimi pąkami i lada chwila rozpęknie się toto w zieloność. Rozrośnie. Ulistni.

Ach jaka jestem egzaltowana. Z samego rana. Oj dana.

Bo siedzę sobie spokojnie na ławce w parku, macham nóżką i stukam swoje tysiąc znaków w ememesie, albo dwóch. Czujecie? Taka jestem.

Obywatel sobie gmera patyczkiem a ja stuk stuk stuk. I potem się dziwią badacze mądrzy rozmaici, że chorobą cywilizacyjną jest teraz chroniczny ból kciuka. Problemu by nie było gdyby mówić tylko o mężczyznach ale babeczki też to mają. Ja nie mam i się dziwię, bo zawsze sądziłam, że osobiście dużo tym kciukiem stukam. Może oni, ci chorzy znaczy cywilizacyjnie, to przez sen napierdzielają w snejka? Nie wiem.

Tymczasem wdycham, chłonę i generalnie upycham po kieszeniach. Musi mi starczyć do wieczora.

Już za chwileczkę, już za momencik będzie tu tak kolorowo jak we śnie szalonego malarza. Teraz odpoczywam. Zielone jest wszystko prócz chodnikowych alejek, drewnianych ławek i znudzonych kaczek. Nawet parka emerytów, co też spać nie mogą, ma zielone płaszczyki.

Uroczo naprawdę no.

Mogłam sobie spać do ósmej z minutami dziś. Teoretycznie oczywiście, bo prawdopodobieństwo, że Młody nie obudziłby się wcześniej jest bardzo znikome. Żeby nie rzec żadne. Ale nie – tak dalej być nie może – pomyślałam sobie – że ja taka nieuczesana i w ogóle a tu wiosna.

Ocipiałam do reszty, tak jest.

Wstałam o szóstej i przed żłobkiem, pracą, resztą świata… poszliśmy sobie z Lokatorem do parku. Siedzimy sobie zatem i jest czarownie. Młody zachłysnął się porankiem nad wodą i nie wiem czy jest lekko zacukany bo pora wczesna i nie zwykliśmy przed żłobkiem karmić kaczek czerstwą bułą, czy zwyczajnie mu się podoba. W każdym razie mam luz i nikt mi nie wisi na dekolcie.

A jak się ociepli to mam w planach kurde wschód słońca w tramwaju. Bo do Pampeluny to mogę nie zdążyć obrócić.

Ach jakbym chciała na wagary.

Dobrze, że ten Lublin już za chwilę bo bym zaczęła gryźć co popadnie. A szczepiona nie jestem. Z nikim.

O! Właśnie sobie pan na rowerze przejechał. A kaczka sobie dłubie w płetwie. To chyba znak, że trzeba się zbierać.

I jak wszyscy chodzą z bukietami kwiatów, ja dziś do pracy pójdę z pięknym bukietem rzodkiewek. Taki kaprys mam. Tylko może wazon sobie daruję. Bo cokolwiek głupio bym się czuła wyżerając z wazonu.

A w torbie do czytania – żeby było zabawniej – mam „Dzieci z Bullerbyn”. Poproszę nieduży kopiec siana i jakąś podręczną jabłonkę 😉

Turbogumonapawarka z dyszlem

W sklepie na dole widziałam chleb chłopski. Pytałam czy jest babski ale niestety nie produkują takiego. Tak więc wygląda mi na to, że równouprawnienie to taka sama bzdura jak zakaz palenia w miejscach publicznych. Nie żebym jakoś szczególnie chciała pracować w kopalni. Wręcz przeciwnie. Lubię też jak mężczyzna przepuszcza mnie w drzwiach, a jak podaje rękę gdy wysiadam z tramwaju to w ogóle już omdlewam z uwielbienia, ale umówmy się, że nie z każdym tak mam.

Taki Zakościelny to nie miałby szans na przykład. I nie wiem co te wszystkie laski w nim widzą. Przecież jak zmyje makijaż to wygląda gorzej niż nasza Dozorczyni, która ostatnio przy sobocie zmieniła podomkę na nową, a i tak jej to nie pomogło. Szyc, kolejna z naszych wielkich gwiazd, też mnie jakoś nie olśniewa pod żadnym kątem. Nie wiem, może jakby go jakoś ustawić pod światło. Ale nie, generalnie nie. Krytyczna dziś jestem. Nawet Bradley przestał mi się podobać. Może chora jestem? Chociaż nie, Depp w Rozpustniku mi się podoba całkiem i zupełnie. Taki rozchełstany i przybrudzony. Jakby z wyra przez miesiąc nie wychodził.

Pewnie dlatego, że sama bym tak chciała. Znaczy nie, że się rozchełstać i zapyzieć, ale poleżeć sobie do oporu i mieć wszystko w defensywie.

Tymczasem czeka mnie jednak trochę zagęszczeń w akcji i chyba będę musiała rozciągnąć sobie jakoś najbliższe doby. Ktoś zna cudowny sposób?

We czwartek Lokator na szóstą. trzydzieści już musi być w żłobku albowiem o siódmej.trzydzieści muszę być kosmicznie daleko na badaniach. I do pracy znów pójdę już zmęczona, sapiąca i zła. Za to po południu dzięki Meg (a chwała jej za to i hosanny przeróżne) to Lokator będzie kosmicznie daleko u kardiologa, bo w Międzylesiu. A ja oczywiście razem z Nim, bo my zawsze w pakiecie. Pani Domu z portowym kurde dźwigiem. Szczęściem transport mamy zapewniony (senkju Meg raz jeszcze), bo jakbym się miała tak tłuc w te i wewte z Małoletnim po tym moim porannym tour de trotuar i pracy to bym kogoś pogryzła. Niechybnie.

Nie wiem czy potem pojadę na chór. Raczej sobie odpuszczę. Mnie też się czasem przelewa.

W piątek za to wyjeżdżam. Sama sobie. Wracam z roboty, zostawiam Ludzkiego ludzkim Dziadkom, pakuję wyjściowe majty, trochę kosmetyków i sru do Lublina. Czekają na mnie warsztaty gospel i cała masa sympatycznych ludzi do poznania. Wracam w niedziellę i już cieszę się do nieprzytomności. Tylko błagam, niech mi ktoś przypomni o jakimś czarnym ubraniu, bo gotowam tylko w tych majtach wystąpić na niedzielnym koncercie.

A w ogóle to bardzo lubię takie spontaniczne akcje.

Najciekawsza z moich wydarzyła się lat temu kilka, kiedy to koleżanka podkochiwała się w takim jednym łodzianinie. Łodzianin pracował w Warszawie, ale na weekendy wracał do domu i razu pewnego okazało się, że coś mu biedaczkowi jest i leży chory. W Łodzi. Koleżanka oczywiście żałowała bardzo, że nie może tam przy nim być i w ogóle pełen dramatyzm sytuacji. Niewiele myśląc rzuciłam hasełko: jedziemy! Bo ona sama nie pojedzie a ja do towarzystwa to gdzieś się poszwendać zawsze. Po pracy wsiadłyśmy w pociąg i pojechałyśmy do Łodzi. Oczywiście nie mówiąc nic koledze Obłożnemu. Miał mieć siurpryzę pełną. Udało nam się nawet wysiąść na właściwej stacji. Tyle, że właściwego bloku szukałyśmy półtorej godziny. Tam było bowiem tak, że ulica się zaczynała i szła sobie dalej, owszem, ale numery to już niekoniecznie kolejne były. Ale jak się później okazało było warto, bo kolega minę miał bombową. Co prawda potem urwał się kontakt między nimi i to definitywnie, ale przygoda z podróżą była niezła.

Pamiętam też, że kiedyś jechałam pociągiem po pracy sześć godzin do Gorzowa i potem na miejscu szukałam pewnego adresu tylko po to, by stojąc pod drzwiami wysłać komuś esemesa o treści: puk, puk. Ale to już zupełnie inna historia.

A jakie są Wasze najbardziej spontaniczne i zrealizowane pomysły?