Narzekałam na ziewanie, tak? Narzekałam, że spać mi się chce wciąż i wciąż a następnie z żalem stwierdzałam, że powiek nie da się przykleić taśmą do czoła na stałe. Narzekałam, marudziłam, malkontentowałam. No. To zmieniam zdanie.
Przedwczoraj w Firmie pojawił się Ekspres Kawowy. Nie chodzi tu bynajmniej o pospieszny osobowy w odcieniu ciepłego brązu. Raczej o urządzenie robiące ‚ping’ i życiodajny napój z aromatem, który nieodmiennie przywodzi mi na myśl ciepłe kraje, gorące rytmy i wrzącą w żyłach krew. Urządzenie to pojawiło się w Firmie nagle i nieoczekiwanie wywróciło do góry nogami wszelkie zwyczaje i upodobania. Dotychczas bowiem pracowniczą kuchenkę odwiedzało się tylko w przypadku nadzwyczajnego przymusu, czytaj: wyciągnięcia czegoś czego inni jeszcze nie zdążyli rozkraść ze śmierdzącej pracowniczej lodówki. A tak na marginesie – czy wszystkie pracownicze lodówki tak śmierdzą i nikogo nie interesuje czy w środku właśnie coś umarło albo wręcz przeciwnie, ożyło? Bo ja to się tam boję czasem coś zostawić. Nie wiadomo czy nie zniknie czy wręcz przeciwnie – pozielenieje, urośnie i się rozmnoży. Ale wiadomo – masła do szuflady nie schowam. Mogłoby się spocić. No.
Czyli Ekspres Kawowy zrewolucjonizował wszystko i nagle do kuchenki zaczęły chodzić pielgrzymki. Grupkami, pojedynczo, w dwuszeregach i chyłkiem – różnie, ale życie towarzyskie z korytarza i mikroskopijnego wucetu przeniosło się w pobliże maszynerii właśnie. Zainteresowałam się i ja, oczywiście, a jakże. Ale żeby nie wyszło na jaw, iż w kwestiach skomplikowanych bardziej niż pilot do dvd, jestem skończony dureń, ignorant i rzeżucha myślowa, postanowiłam zainteresować się ozięble. Przynajmniej w początkowej fazie mojej z Ekspresem znajomości.
Postanowiłam poczekać na dogodny moment i zaatakować znienacka. Ale oczywiście od niechcenia i broń boże umyślnie – taka nonszalancja wystudiowana latami dawno już nie pamiętanych randek z zakurzonych w przeszłości dat. Taka ze mnie menda i parszywiak. W rzeczywistości potwornie chciałam uniknąć ewentualnego zbłaźnienia się na oczach możliwie obecnych w kuchence osób i dlatego zaczaiłam się na ten moment intymnego tete a tete z Ekspresem. Ale kto by tam dociekał. Twardo trzymamy sie wersji, że to wyrachowanie, nie zaś kompletna niewiara we własne umiejętności obsługi Nowych Błyszczących Urządzeń Z Masą Przycisków i świadomość tej myślowej rzeżuchy. Stanowczo. Będzie mi łatwiej.
Dogodny moment przydarzył się wczorajszego poranka gdy przyszłam do pracy i okazało się, że nikogo jeszcze w niej nie ma. Zupełnie zdaje się nie wpływać na to fakt, iż zjawiłam się w firmie dobry kwadrans przed zwyczajową ósmą rano. Nic a nic. Ale nie czepiajmy się mało istotnych szczegółów. Cichcem otworzyłam drzwi do kuchenki, cichcem podkradłam się do Kawowego Guru ostatnich firmowych dni. Wyglądał normalnie – jak ekspres do kawy. Spodziewałam się co najmniej statku kosmicznego i metalicznie brzmiącej hostessy a tu ekspres jak ekspres. I jeszcze, że niby Swiss Made. Jasne.
Założę się, że żaden Szwajcar nigdy nawet koło tego nie stał. W Szwicu są same statki kosmiczne i żyją tam dziwni ludzie, którzy mają wyznaczone Dni Prania Majtek. Wiem coś o tym bo w kwietniu wybieram się do Alti a ona tam od lat mieszka. Dobrze, że lecę tylko na tydzień. Inaczej musiałabym spakować więcej majtek niż posiadam wyjściowych. Przeca za granicę nie polecę w gaciach w kwiatki, albo w zielone nosorożce. Trzeba w wyjściowych. A nóż na lotnisku mi kieckę zawieje do góry i będę sobie mogła poudawać Marylin Monroe. Taa. W obecnych warunkach to raczej Marylin Manson byłby mi bliższy ale co tam. Pomarzyć dobra rzecz.
Zatem Ekspres Kawowy okazał się zwyczajną i całkiem przyjaźnie wyglądającą maszynerią. Nawet mrugał do mnie zachęcająco. Oczywiście nie dostrzegłam nic podejrzanego w tym mruganiu…
Podstawiłam mu grzecznie kubeczek. Coś zaburczało i pod kubeczkiem zalśniło na niebiesko. Przez chwilę zastanowiłam się, że z tymi statkami kosmicznymi to może być jednak prawda. Chwila minęła. Nacisnęłam przycisk, że niby chcę kawę w Dużym Kubku i kolejny, że Słabą, znaczy obrazek z Jednym Kawowym Ziarnkiem wdusiłam. Cisza. Nic się więcej nie podświetliło, nie wyszła żadna hostessa. Pewnie śpi – w końcu rano. Podumałam moment, podrapałam się w głowę i wcisnęłam Start. Ekspres Kawowy nie wzbił się na okołoziemską orbitę i nie wystrzelił w kosmos z prędkością nadświetlną. Za to przeciągle zawarczał. Wkurzyłam się. Nie będą tu na mnie obce ekspresy warczeć. Nie ze mną takie numery. Zamrugało znów. Tym razem jakby mocniej po lewej. Podniosłam dziwną klapkę i zobaczyłam głuchą pustkę. Pustka pachniała świeżo mielonymi ziarnami palonej Lavazzy. Zakręciło mi się w brzuchu od nadmiaru szczęścia. Bo trzeba wiedzieć, że co jak co, ale świeżo mielone ziarna dobrej kawy to coś co nie wiem jak tygryski ale ja lubię najbardziej. Zajrzałam do szafki nad ekspresem. Była. Dosypałam do pełna pod klapkę i zamknęłam. Tym razem mrugnęło do mnie zachęcająco z drugiej strony.
– No jasne – pomyślałam – I może jeszcze masaż, co?
Ale pod drugą klapką była pusta przestrzeń, która niczym nie pachniała. Zmartwiałam. Dobrze, że nie musiałam oglądać swojego wyrazu twarzy. Zapewne wyglądałam mało efektownie rozdziawiając się nad Ekspresem Kawowym z klapką w dłoni i brakiem nadziei w oczach. Mój wrodzony geniusz sytuacyjny podsunął mi jednak myśl, że być może chodzi o wodę. Wszak prócz świeżo zmielonych ziaren kawy do życiodajnego napoju używa się zazwyczaj tego płynu. Chodziło. Po dolaniu wody maszyneria zaburczała przyjaźnie, wykonała kilka wewnętrznych przemyśleń i po chwili z kubeczka zapachniało mi prawdziwą, dobrą, gorącą kawą. Nasze stosunki z Kawowym wyraźnie się ociepliły. Gotowa byłam nawet pogłaskać Urządzenie Robiące ‚Ping’ ale bez zbytnich poufałości. W końcu to praca. Mleka ekspres do kawy niestety nie dodaje ale zawsze mogę to zrobić we własnym zakresie. Zrobiłam. Już, już miałam wychodzić gdy kątem oka dostrzegłam z boku Kawowego Guru dziwną dźwigienkę. Gdzieś w zakamarkach mojego nieodgadnionego umysłu zalśnił mi kamyk, że to może być do robienia piany z mleka. Był to bardzo radosny kamyk. Niewiele myśląc opuściłam dźwigienkę.
Coś zasyczało, jęknęło i wyrzuciło z siebie z siłą wodospadu parę wodną pod znacznym ciśnieniem. Znacznym do tego stopnia, że podskoczyłam z piskiem wylewając oczywiście na podłogę część trzymanej w kubku kawy w bardzo zabawny sposób. Sama rechotałam długo. Ponadto przysięgłam sobie nie ufać bez głębszego zastanowienia lśniącym w ciemności kamykom i nigdy, przenigdy nie wciskać żadnych nieznajomych dźwigienek. Never.
I tak sobie teraz myślę, że jednak dobrze, że nie było w kuchence przygodnych gapiów. Musiałabym ich zabić.
Poza tym jestem obecnie ekspertem od szwajcarskich statków kosmicznych podświetlających kubki na niebiesko. Chyba wpiszę to sobie w CV.
Idę na kawę 🙂