Zgadałyśmy się z Agą Lublinianą na temat matur i stresu przed po w trakcie i w ogóle. Wyszło nam, że już umieramy ze strachu przed maturami naszych dzieci, które jeszcze nie umieją chodzić. O mówieniu w sposób artykułowany i zrozumiały otoczeniu nie wspomnę. Czy to już paranoja czy dopiero macierzyństwo w rozkwicie?
Bo nie dalej jak tydzień temu przysięgałam samej sobie, że nie będę się bała wypuścić Lokatora na balet bądź pod namiot z obcą babą i nie będę czekać z tym do trzydziestki. Jego trzydziestki bo moja to już za chwilę. Albo chwile dwie. I obiecywałam, że nie będę pełnić warty przy oknie gdy będzie się spóźniał z imprezy. I w ogóle nie będę Mu jęczeć za uszami i dziamgotać i się martwić nic a nic nie będę. I co? I dupa sałata. Będę. Będę jak jasna cholera bo skoro już wiem, że będę umierać gdy wyjdzie na jakąś durną maturę, której nawet nie jestem pewna czy do tego czasu nie zniosą zastępując ją nocnym czuwaniem w Łagiewnikach, to co dopiero będzie jak Młody rzeczywiście spóźni się i zamiast na dziesiątą niczym ongiś Jego własna rodzicielka dotrze na trzecią. I to nie raz i nie dwa. I nie trzy nawet. Rację miał bowiem Mamut przepowiadając mi z rezygnacją, że pewne rzeczy zrozumiem dopiero gdy będę miała własne Dziecko. Irracjonalne lęki i obawy, stresy bardziej przeżywane niż sam zainteresowany smark, niewyjaśnione sny i ‚stukostrachy’ za oknem. Wszystko stało się jakby jaśniejsze, bardziej zrozumiałe, definiowalne. Oczywiste jakby bardziej.
Nie powiem żebym jakoś strasznie chciała, żeby Ludzki wdał się we mnie. Niespecjalnie mnie to kręci. Niestety bowiem jeszcze pamiętam oślo/małpi wiek i bunt nawet przeciwko maciejce, która ośmiela sie rosnąć za oknem. Bunt na szczęście głównie przejawiany czarnymi wierszyskami, ubiorem ala punk co uwierzył, że może być hippisem i muzyką notorycznie wyjącą mi z słuchawek ale i tak mocno męczący dla bliskiego otoczenia. Wszystko co wcześniej i później też pamiętam. Niekończące się imprezy, komisariat po Starówce, wyjazdy, autostop, od którego teraz cierpłyby mi zęby, koncerty i… trudne powroty. Niestety też Mamut już ‚pociesza’ mnie (jakbym sama nie widziała), że Młody przejawia wybitne podobieństwo do swego Twórcy czyli mnie. Podobieństwo zarówno cech charakteru jak i upodobań temperamentalnych. Osobowość trudna daje się bowiem zauważyć już w dzieciństwie i powtarza mi to nawet Doktor Królik, naczelny pediatra Mamucinych wnuków. I wcale mi się to nie podoba bo wolałabym nigdy nie musieć powiedzieć ‚ja w Twoim wieku’. Definitywnie. To mogłoby przynieść efekt odwrotny do zamierzonego. No ale nikt przecież nie mówił, że będzie łatwo.
Na maturę poszłam z białej bluzce z krawatem, spódnicy i glanach do kolan. Mamut umierał ze strachu i sama nie wiem czy bardziej przed tym, że nie zdam matury czy przed tym, że wsadzą mnie za strój nieobyczajny. Glany było widać najbardziej bo spódnica była nieprzyzwoicie krótka i jeszcze miała z tyłu mikrorozpierdacz. Chyba żeby uwydatnić linię majtek. Bluzka była mocno przezierna a rękawy miała tak rozszerzane, że spokojnie mogłabym w każdym schować Britannicę i jeszcze by zostało miejsce na kubek herbaty. Tylko krawat był normalny bo skradziony niecnie ze Zdzichowej szafy. Ściąg nie miałam bo stwierdziłam, że niby z czego skoro piszę polski i rosyjski a na ustną geografię to raczej powinnam się uzbroić w bazukę. To był ostatni rok rozszerzonych matur dla humana ale to niestety okazało się dopiero później. Tematy, które wybrałam, pamiętam do dziś i pamiętam, że po wynikach pisemnych matur na ustne została mi tylko ta nieszczęsna geografia.
Mamut wyłaził się do geograficy przez całe liceum. Na zmianę ze Zdzichem. A to pyskowałam, szacunku nie przejawiałam należytego (bo dla mnie na szacunek należało zasłużyć), a to wytykałam nauczycielce błędy, a to nie chciałam kasku zostawiać w szatni (kradli) a to ‚buciory’ a to ‚glaca’ a to ‚jeż na głowie’. To, śmo, owo i bałałajka do kwadratu. Nieustające docinki, obelgi, wygórowane wymagania i oceny z kosmosu za łapanie na czas kredy. Na plecy. Tak, pyskowałam. Zaciekle. I harda byłam całkiem nie jak należało. Ale teraz dochodzę do wniosku, że to i tak niczego by nie zmieniło. Na potulność nigdy nie miałam charakteru.
Kiedy wybrałam na przedmiot maturalny geografię, rodzice z początku popukali się w czoło, potem się zasępili. Tłumaczenia, że nie muszę być tak cholernie ambitna na nic się zdały. Podobnie jak próba łagodnej perswazji, że nie warto dla przekonań ryzykować przyszłości i iść prosto pod topór osoby, która mnie tak jawnie i w czystej formie nienawidzi. Nic nie pomogło – poszłam. Mamut umierał po raz drugi. Przepytawszy mnie po raz enty stwierdził autorytarnie, że blacha ale i tak umierał. Nie wytrzymał i przyjechał. Choć obiecywał trzymać się z daleka od szkoły w trakcie okolicznego kasztanienia się miesiąca maja. Byłam ostatnia. Miały być zestawy pytań do wyboru. Ja swój dostałam do ręki. Niezgodnie z prawem? No i co? Wtedy nie było informacji i dostępu do rzecznika praw ucznia. Mowy o dyskryminacji ze względu na przekonania też nie było. Była po prostu Polska i jej własne lokalne prawa i prawka. I geografica z bezczelnym uśmiechem… który to jej nieco zbladł. Bo ja dostałam pytania nie do wybronienia się. Ale się udało. Warto było dostać tę ledwie dopuszczającą dwóję by zobaczyć jej minę. Gdy wyszłam z sali numer osiem zaraz za mną wybiegła dyrektorka. Była w komisji. Mówiła, że się nie dało inaczej, że średnia i tak jest świetna i mogłam nie być taka uparta. Zdawać biologię. Na pewno zdałabym na pięć.
Dopiero wtedy Ją zobaczyłam. Stała przy oknie i bladła z każdym słowem dyrektorki. Usta zacisnęły się Jej w przecinki a ostre i tak rysy wyostrzyły jakby kto wyciosał tę twarz z granitu. Pierwszy raz widziałam, że jest tak wściekła. I to nie na mnie. Łypnęła złowieszczo na dyrektorkę i wpadła do sali zatrzaskując za sobą drzwi. Nikt się nie ruszył. Wydawało mi się, że czas stanął w miejscu a świat zdaje się wstrzymywać oddech. Wyszła po minucie. Nigdy nie dowiedziałam się co tam się stało. Pamiętam, że spokojnie i z uśmiechem podeszła do mnie, wzięła mnie pod rękę i powiedziała, że jest ze mnie dumna. Potem poszłyśmy na lody. Pamiętam też, że wychodząc kątem oka dostrzegłam geograficzkę, która nie miała już tak bezczelnej miny. Miała za to bardzo czerwony policzek i krzywo startą szminkę. W kolorze real red.
Po wakacjach geografii w moim byłym już liceum nauczał ktoś inny. A ja?
Miałam w końcu swoje wymarzone studia.