Zdumiewające

Zdołałam się dziś pokłócić, nie kłócąc, z pięciorgiem ludzi. Całkowicie sobie i mnie obcych. I niczym nie powiązanych w dodatku.

A najlepsze jest to, że de facto nie było w tym najmniejszego sensu, krztyny logiki a nawet żadnej emocjonalnej burzy. Zdania uprzejme, podrzędnie i nadrzędnie jak trzeba zbudowane, przemyślane i treściwe. I nawet żadnej faktycznej kłótni nie było. Ot tylko uczucie takie, jakbym się nie kłócąc pokłóciła. Takie z uprzejmym uśmiechem kłucie widelcem w łydkę. Ale zgodnie z zasadami savoir-vivre’u. Oczywiście.

Bo ktoś nie zrozumiał a ktoś inny dotknął czułego punktu całkiem przypadkowo zapewne. To nic, że rozumieć mnie nie trzeba bo nie ma takiego obowiązku, albo podzielać mojej opinii, albo wierzyć czy też nie, że coś kiedyś komuś gdzieś. A ja już teraz natentychmiast muszę zareagować bo przecież umrę jak nie wybuchnę, prawda? Uduszę się własnym językiem i podadzą mnie w buraczkach. Ale i tak nawet wtedy wstanę i będę się kłócić, że szlaczki na półmisku nie pasują do sosjerki. I żeby mnie podali z lewego profilu bo mam ładniejszy.

Boże spuść nogę i kopnij…
Tylko się nie pomyl. Zamacham nawet.

Czasem mnie męczy to babsko we mnie.
I strasznie często jest to ‚czasem’.
Albo potrenuję trzymanie ozora za zębami, albo sama się rzucę pod walec. I poczekam na cierpliwość.

_______________
Chyba będzie burza.
Czuję wyładowania atmosferyczne nawet w piegach na ramieniu.

Znów za rok matura

Zgadałyśmy się z Agą Lublinianą na temat matur i stresu przed po w trakcie i w ogóle. Wyszło nam, że już umieramy ze strachu przed maturami naszych dzieci, które jeszcze nie umieją chodzić. O mówieniu w sposób artykułowany i zrozumiały otoczeniu nie wspomnę. Czy to już paranoja czy dopiero macierzyństwo w rozkwicie?

Bo nie dalej jak tydzień temu przysięgałam samej sobie, że nie będę się bała wypuścić Lokatora na balet bądź pod namiot z obcą babą i nie będę czekać z tym do trzydziestki. Jego trzydziestki bo moja to już za chwilę. Albo chwile dwie. I obiecywałam, że nie będę pełnić warty przy oknie gdy będzie się spóźniał z imprezy. I w ogóle nie będę Mu jęczeć za uszami i dziamgotać i się martwić nic a nic nie będę. I co? I dupa sałata. Będę. Będę jak jasna cholera bo skoro już wiem, że będę umierać gdy wyjdzie na jakąś durną maturę, której nawet nie jestem pewna czy do tego czasu nie zniosą zastępując ją nocnym czuwaniem w Łagiewnikach, to co dopiero będzie jak Młody rzeczywiście spóźni się i zamiast na dziesiątą niczym ongiś Jego własna rodzicielka dotrze na trzecią. I to nie raz i nie dwa. I nie trzy nawet. Rację miał bowiem Mamut przepowiadając mi z rezygnacją, że pewne rzeczy zrozumiem dopiero gdy będę miała własne Dziecko. Irracjonalne lęki i obawy, stresy bardziej przeżywane niż sam zainteresowany smark, niewyjaśnione sny i ‚stukostrachy’ za oknem. Wszystko stało się jakby jaśniejsze, bardziej zrozumiałe, definiowalne. Oczywiste jakby bardziej.

Nie powiem żebym jakoś strasznie chciała, żeby Ludzki wdał się we mnie. Niespecjalnie mnie to kręci. Niestety bowiem jeszcze pamiętam oślo/małpi wiek i bunt nawet przeciwko maciejce, która ośmiela sie rosnąć za oknem. Bunt na szczęście głównie przejawiany czarnymi wierszyskami, ubiorem ala punk co uwierzył, że może być hippisem i muzyką notorycznie wyjącą mi z słuchawek ale i tak mocno męczący dla bliskiego otoczenia. Wszystko co wcześniej i później też pamiętam. Niekończące się imprezy, komisariat po Starówce, wyjazdy, autostop, od którego teraz cierpłyby mi zęby, koncerty i… trudne powroty. Niestety też Mamut już ‚pociesza’ mnie (jakbym sama nie widziała), że Młody przejawia wybitne podobieństwo do swego Twórcy czyli mnie. Podobieństwo zarówno cech charakteru jak i upodobań temperamentalnych. Osobowość trudna daje się bowiem zauważyć już w dzieciństwie i powtarza mi to nawet Doktor Królik, naczelny pediatra Mamucinych wnuków. I wcale mi się to nie podoba bo wolałabym nigdy nie musieć powiedzieć ‚ja w Twoim wieku’. Definitywnie. To mogłoby przynieść efekt odwrotny do zamierzonego. No ale nikt przecież nie mówił, że będzie łatwo.

Na maturę poszłam z białej bluzce z krawatem, spódnicy i glanach do kolan. Mamut umierał ze strachu i sama nie wiem czy bardziej przed tym, że nie zdam matury czy przed tym, że wsadzą mnie za strój nieobyczajny. Glany było widać najbardziej bo spódnica była nieprzyzwoicie krótka i jeszcze miała z tyłu mikrorozpierdacz. Chyba żeby uwydatnić linię majtek. Bluzka była mocno przezierna a rękawy miała tak rozszerzane, że spokojnie mogłabym w każdym schować Britannicę i jeszcze by zostało miejsce na kubek herbaty. Tylko krawat był normalny bo skradziony niecnie ze Zdzichowej szafy. Ściąg nie miałam bo stwierdziłam, że niby z czego skoro piszę polski i rosyjski a na ustną geografię to raczej powinnam się uzbroić w bazukę. To był ostatni rok rozszerzonych matur dla humana ale to niestety okazało się dopiero później. Tematy, które wybrałam, pamiętam do dziś i pamiętam, że po wynikach pisemnych matur na ustne została mi tylko ta nieszczęsna geografia.

Mamut wyłaził się do geograficy przez całe liceum. Na zmianę ze Zdzichem. A to pyskowałam, szacunku nie przejawiałam należytego (bo dla mnie na szacunek należało zasłużyć), a to wytykałam nauczycielce błędy, a to nie chciałam kasku zostawiać w szatni (kradli) a to ‚buciory’ a to ‚glaca’ a to ‚jeż na głowie’. To, śmo, owo i bałałajka do kwadratu. Nieustające docinki, obelgi, wygórowane wymagania i oceny z kosmosu za łapanie na czas kredy. Na plecy. Tak, pyskowałam. Zaciekle. I harda byłam całkiem nie jak należało. Ale teraz dochodzę do wniosku, że to i tak niczego by nie zmieniło. Na potulność nigdy nie miałam charakteru.

Kiedy wybrałam na przedmiot maturalny geografię, rodzice z początku popukali się w czoło, potem się zasępili. Tłumaczenia, że nie muszę być tak cholernie ambitna na nic się zdały. Podobnie jak próba łagodnej perswazji, że nie warto dla przekonań ryzykować przyszłości i iść prosto pod topór osoby, która mnie tak jawnie i w czystej formie nienawidzi. Nic nie pomogło – poszłam. Mamut umierał po raz drugi. Przepytawszy mnie po raz enty stwierdził autorytarnie, że blacha ale i tak umierał. Nie wytrzymał i przyjechał. Choć obiecywał trzymać się z daleka od szkoły w trakcie okolicznego kasztanienia się miesiąca maja. Byłam ostatnia. Miały być zestawy pytań do wyboru. Ja swój dostałam do ręki. Niezgodnie z prawem? No i co? Wtedy nie było informacji i dostępu do rzecznika praw ucznia. Mowy o dyskryminacji ze względu na przekonania też nie było. Była po prostu Polska i jej własne lokalne prawa i prawka. I geografica z bezczelnym uśmiechem… który to jej nieco zbladł. Bo ja dostałam pytania nie do wybronienia się. Ale się udało. Warto było dostać tę ledwie dopuszczającą dwóję by zobaczyć jej minę. Gdy wyszłam z sali numer osiem zaraz za mną wybiegła dyrektorka. Była w komisji. Mówiła, że się nie dało inaczej, że średnia i tak jest świetna i mogłam nie być taka uparta. Zdawać biologię. Na pewno zdałabym na pięć.

Dopiero wtedy Ją zobaczyłam. Stała przy oknie i bladła z każdym słowem dyrektorki. Usta zacisnęły się Jej w przecinki a ostre i tak rysy wyostrzyły jakby kto wyciosał tę twarz z granitu. Pierwszy raz widziałam, że jest tak wściekła. I to nie na mnie. Łypnęła złowieszczo na dyrektorkę i wpadła do sali zatrzaskując za sobą drzwi. Nikt się nie ruszył. Wydawało mi się, że czas stanął w miejscu a świat zdaje się wstrzymywać oddech. Wyszła po minucie. Nigdy nie dowiedziałam się co tam się stało. Pamiętam, że spokojnie i z uśmiechem podeszła do mnie, wzięła mnie pod rękę i powiedziała, że jest ze mnie dumna. Potem poszłyśmy na lody. Pamiętam też, że wychodząc kątem oka dostrzegłam geograficzkę, która nie miała już tak bezczelnej miny. Miała za to bardzo czerwony policzek i krzywo startą szminkę. W kolorze real red.

Po wakacjach geografii w moim byłym już liceum nauczał ktoś inny. A ja?
Miałam w końcu swoje wymarzone studia.

Kozy ozdobne i brzydule, które uwielbiam pamiętać

Facet z ogłoszenia chce sprzedać ozdobne kozy a ja się zastanawiam czy one maja na szyjach apaszki czy też łańcuchy choinkowe podpięte pod 230 i pasujące do każdego excuse mot gniazdka. I czy aby szminka na pewno jest dobrana odcieniem do lakieru na kopytkach.

A w filmie ‚Copycat’ najbardziej podoba mi się ten moment, gdy Sigourney pełza wzdłuż ściany a Sting śpiewa moją ulubioną piosenkę. Tak mi się nagle przypomniało. Zupełnie bez związku.

Najbardziej lubię kobiety, nad którymi trzeba się zastanowić. Bo one nie są piękne, ani nawet ładne. Nie od razu. Lubię takie, które biorąc pod uwagę kanony piękna (okropne moim zdaniem katalogi lalek) są w gruncie rzeczy brzydkie… tylko, że jest w nich coś przyciągającego, intrygującego. Coś co nie pozwala przejść obok nich obojętnie. I im dłużej o nich myślimy i im się przyglądamy, tym więcej piękna potrafimy dostrzec. To takie piękno długofalowe, które nie przemija z czasem a tylko utwierdza w przekonaniu, że jest szlachetne. Nie strach obudzić się przy takiej kobiecie rano. Raczej ciekawość jej kolejnej odsłony. Podczas gdy lalki można poustawiać na półce i pogrupowac tematycznie a potem wrzucić do pudła i wynieść na strych, takie kobiety na długo zapadają w pamięć. I takie plastyczne też lubię, które w zależności od potrzeb, ustawień, gier światła, tuszu do rzęs i cieni do powiek potrafią raz być boginią brzydoty, by za chwilę zmienić się w demona piękna. Za jednym ruchem pędzla. Za jedną migawką.

Jeśli miałabym wybór, wolałabym być – zamiast miernie przeciętną blond pyzą – właśnie taką. Jedyną w swoim rodzaju i wyjątkową. Kobietą zmienną. Rzeźbą, która dłuto tak kocha i nienawidzi zarazem, że potrafi mu ulec, lub z nim walczyć. I piękną i bestią w zależności od potrzeb i widzimisię, od słów i milczenia, od fotograficznego studia i niedzielnych poranków. Taką, której nie da się sklasyfikować i ująć w ramkę brzydka/ładna, ładna/brzydka. W której rzeźbiarz zakochałby się od drugiego wejrzenia.

Być kobietą, nad którą trzeba się zastanowić.

______________
Ps. Obojętnie ile osób powiedziałoby ci, że jesteś właśnie taka… i tak najbardziej liczy się ten obraz siebie jaki nosisz w środku. Niestety z reguły ma więcej rys i krzywizn niż ten rzeczywisty. I to się chyba nazywa kompleksami.

Tytuł roboczy, czyli żuchwa na lewo

Wszystko już było. Nawet ostatnio. Była moda na pieski noszone pod pachą (że to niby takie humanitarne?), i na bojówki z haftem, satynowe (co to nawet brzmi jak chory żart), była moda na odkopywanie białych kozaczków z lat 80 i pieszczochy nałapne noszone do różowych szpilek i siateczkowe podkoszulki piwosza sprzed lat dwudziestu, była moda na okulary ala mucha tse-tse na pół twarzy i moda na modę czyli trędi, kul, dżezi i inna psia mać. Nie neguję – prawo takie jest i już, że prędzej czy później nawet najbardziej absurdalny pomysł się komuś spodoba. A im bardziej dziwny tym bardziej się spodoba.

Teraz przyszła moda na rowery w stylu holenderskiego listonosza-emeryta po paru głębszych. Tyle, że damskie. Im gorszy rzęch tym trędi bardziej i zaraz trzeba go odmalować na biało. A do tego koniecznie sukienka lub spódnica powiewająca wdzięcznie na wietrze. Jak zobaczyłam pierwszy raz i nawet zimno jakoś było jeszcze, to pomyślałam – no nic – laska się z kimś założyła. Bo pędziła w tej kiecy z zawrotną prędkością na przedpotopowym rowerze dźwięcząc żelastwem obficie na każdym kocim łbie. A że jechała przez Starówkę to widok i doznania dźwiękowe były obłędne. Niezapomniane wrażenie.

Kiedyś też mi się parę razy zdarzyło jechać w sukience na rowerze – głównie po ptysia do samu (czy ktoś jeszcze pamięta napój gazowany ptyś?) – ale byłam mały grzdyl, nie chciało mi się przebierać a poza tym to średnio wygodne było jak później skonstatowałam, więc recydywa nie była mile widziana. Albo dwa lata temu w wakacje jak bardzo mądrze nie zabrałam żadnych krótkich spodenek na rowerową wyprawę pod koniec lipca. A upał był jak siekiera. I do wyboru miałam bikini, bawełniane galoty zwane bokserkami (od których pociły mi się nawet łokcie) i spódniczkę kopertową w stylu ‚jestem tak krótka bo zrobili mnie z krawata’. No to wybrałam spódniczkę – przynajmniej była przewiewna i nie odsłaniała więcej niż miała zasłaniać (w przeciewieństwie do bikini).

Ale to się rozniosło. Teraz w dodatku jest zupełnie inaczej i o przypadku nie może być mowy. Bo te kiece ichnie są tdo kolan i ja doprawdy nie mogę wyjść z podziwu jak one w ogóle pedałują w tych tekstylnych zwojach i nie patrzą co chwilę sobie w rozkrok. Mnie by się kolana wygły na lewą stronę o oczopląsie nie wspominając. Poza tym o ile na filmach to malowniczo i wdzięcznie dość wygląda a na działce się nie liczy to ja bardzo przepraszam, ja z księżyca ale jazda na rowerze środkiem miasta pomiędzy rurą wydechową dostawczego z piekarni a drzwiami autobusu to chyba nie szczyt rekreacji. Chyba, że się już kompletnie nie znam i teraz właśnie to jest dobre na cerę.

Wszystkie szanujące się trędi dziewczyny powinny sobie wobec tego teraz wykopać ze strychu oldskulowy trędi rower, zakupić w haemie oldskulową trędi sukienusię w belgijskich pastelach na sam cyc z rozwiewem do kolan i wdzięcznie powiewać tą sukienusią, tym rowerem i tym cycem. Naturalmą, absolumą i trą dupą o trotuar.

Normalnie mnie wzdęło z zachwytu, więc przepraszam. To pewnie zazdrość przeze mnie przemawia i tym jadem chlusta. Bo ja, jakbym jechała w takiej kiecy na takim rowerze po takich kocich łbach to nawet gdybym miała wspaniałe, jędrne silikony w gustownym rozmiarze 75C (wszystkie inne są już demode otóż się właśnie okazało) to trzęsłyby się jak uszy spaniela. Cocker-spaniela. Mało dla biustów apetycznie. A silikonów jędrnych nie mam. Ani roweru dziadka Gracjana. Ani sukienusi z haemu co jest trędi. Mam tylko kocie łby i mogę sobie po nich w geście solidarności z nową modą poskakać. Gdybym jakoś nagle bardzo zechciała. Kiedyś.

Ja wiem, że przyziemna jestem jak ogórek gruntowy sztuk raz, ale nic nie poradzę, że lubię się czepiać szczegółów – nazwijmy to tak – technicznych. A już nawet w reklamie w telewizorze widziałam, że dwie laski popylają ukiecone Nowym Światem i gadaja o baletach w lunaparku. Więc się jakby rozniosło. Niebezpiecznie.

I tylko jedno mię zajmuje natenczas. Czy ktoś się aby zastanowił jak by wyglądała taka oldskulowa panienka na trędi postarzanym rowerku, gdyby jej się ta kieca w szprychy wkręciła?

Bo (pomijając już, że to mało bezpieczne i wygodne a widząc coś takiego położyłabym się ze śmiechu na zebrze a dopiero potem zastanowiła czy wzywać 999 czy żandarmerię wojskową) gwarantuję, że dwa takie wypadki i nawet najdroższy puder nie pomoże zakryć tego buraka co pod spodem. Chyba, że nastanie nowa moda na rowerowanie topless. Tylko nie wiem co będzie jak to sobie wezmą do serca wszystkie panie, niezależnie od przedziału wiekowego. Pani Jadzia w końcu zasuwa w kiecce na rowerze odkąd ją pamiętam z przedszkola. A już wtedy była woźną w wieku średnim 😉

Ps. Nie mam pojęcia czy japonki są jeszcze modne, czy też można nimi już tylko zabijać pająki pod prysznicem na polu namiotowym ale wiem jedno – nawet gdyby ogłoszono ustawę modową, że teraz latem nosi się syberyjskie walonki a zimą kalosze pełne kisielu… na mnie w tej kwestii nie możecie liczyć. Modę traktuję nadal głownie jako szerokie pole do obserwacji. I sorry Winnetou, na rower nadal zakładać będę portki. Wygodne i takie, których nie boję się pobrudzić smarem.

Zaległości

Oglądałyśmy z Mamutem nasz ulubiony ‚wspólny’ film. ‚Stalowe magnolie’. Ogląda się go naprzemiennie to z bolącym od śmiechu brzuchem to flikając w ręcznik przyniesiony naprędce z łazienki. I je się czereśnie po omacku. I mruga szybko. Znacznie szybciej niż zwykle. Żulia Robertowa jest w nim jeszcze nie zmanierowana, średnio znana i doceniania a piękniejsze od ust ma oczy.

A nasza ulubiona kwestia to nieodmiennie:

– Coś ty taka radosna? Przejechałaś dziecko?

Początek zmienia się zależnie od tłumacza i lektora. Koniec pozostaje diabolicznie uroczy. Rechoczemy jak fretki utytłane w kawiorze.

I generalnie postać Wrednej Ciotki zawsze mnie wzrusza najbardziej. Tak ciepło wzrusza. Bo jak kto jest miły na stałe, to nie ma efektu. Musi przestać. Ale najbardziej widać emocje (kiedy już wyłażą na wierzch) po osobach, które zwykły je skrywać tak głęboko, że same są potem zaskoczone tym co mogły czuć. Wredną Ciotkę przytuliłabym za samo siedzenie na kamieniu. Bo w tym jej milczeniu i utyskiwaniach jest najwięcej miłości.

Sztuką jest znaleźć coś tam, gdzie nikt by się tego nie spodziewał.

Tylko z reguły nikomu nie chce się szukać. A ja jestem strasznym szperaczem. Lubię stare strychy, antykwariaty i ludzi. Znaleziska bywaja zaś zdumiewające. Czasem pozytywnie, czasem nie do końca i nie od razu – ale zawsze zostawiają taki miły ślad gdzieś na dnie duszy. Że było, że coś, i że akurat ja choć wszyscy latami przechodzili obok.

Tak było, gdy między zakurzonymi od wieków kartonami w Mamutowie piekąc się pod rozgrzanym dachem odkryłam Zdzichowy nastoletni zbiór winylowych krążków, które miały zaginąć na wieki ‚nie wiadomo gdzie’, a za które kiedyś skoczyłby w ogień gdyby płonął świat. I gdy na Krakowskim Przedmieściu za sześć złotych wykopałam Annę Kareninę w oryginale, wydaną tak dawno i tak pięknie, że zaniemówiłam i trzy razy upewniałam się co do ceny u starego dziaduszki księgarza. I gdy znalazłam stówę w kieszeni płaszcza kupionego w lumpeksie za złotych piętnaście a potem wysłałam ją gdzieś do Łodzi. Bo akurat pilniejszy do farta był. I gdy ktoś na odchodnym życzył mi, żeby ten świat wreszcie do mnie dorósł, choć nigdy nawet nie miałam śmiałości powiedzieć mu choćby ‚dzień dobry’ bo to był bardzo stary i bardzo dobry człowiek. I zawsze tylko dygałam zaczerwieniona jak pensjonarka bo charyzma onieśmielała i kazała zginać się w pół bez jednego słowa.

Dawniej potrafiłam odnaleźć się przy każdym ognisku. Słowa same płynęły a losy splatały i rozplatały się z warkoczy. Dawniej byłam młodsza, bardziej naiwna i wierzyłam, że skacząc przez płomień nie upalę sobie tyłka na skwarkę.

A dziś?
Gdyby płonął świat skoczyłabym w ogień.

Po Ciebie.

Minimal z papierosem, papieros z Minimalem

– Wyszczuplałaś widzę.
z dumą – No.
– Ale tak trochę, nie żeby jakoś bardzo.
– Też dobrze wyglądasz.
– A ty na zmęczoną… te kremiki babskie widzę nic nie dają.

Grunt to komplement od kumpla 😉

To całkiem jak z tymi samochodami, co to je rozdawać mieli na Placu Czerwonym.
Niby prawda, ale nie samochody tylko rowery, nie na Placu Czerwonym tylko na Wolności i nie rozdawać a kraść…

Ohmmm

W łazience nie mam sufitu. Kawałka. Nie mam też prawego rogu ściany. Całego. A dziś nawet nie będę miała kawałka podłogi. Bagatelka – zaledwie na jedenaście płytek. Nie mam też światła, bo panom ‚się kabelek przeciął’. Sam się przeciął. Bidak. To chyba na myśl o nowym dizajnie łazienki. Umywalki też nie mam bo we wdzięcznej pozie stoi oparta o ścianę na klatce schodowej. Niektórzy mają krasnale a ja mam umywalkę. Lubię tak. W ogóle nie mam strasznie wielu rzeczy, które tam miałam. Od podświetlanego lustra począwszy na świętym spokoju skończywszy.

Mam za to wspaniałą akustykę, bo przez byczą dziurwę w suficie doskonale słyszę szuranie filcowych kapci Górnej Sąsiadki. Mam też widok na rurę w przekroju i wywietrznik w zwisie. Mam sedes przesuwany dowolnie po całej przestrzeni łazienki. Nieumyślnie przesuwany. Odpływ zatkany tekturą mam. No i mam kupę gruzu w każdym dostępnym kącie. Do białej posypki się przyzwyczaiłam. A wieczorem miałam nawet zwarcie w instalacji i wywaliło korki. Uroczo doprawdy. Potem do drugiej w nocy zbierałam z kuchennej podłogi to co wychlusnęło z lodówki. I mam prawie zerowe ciśnienie wody w zlewowym kranie kuchennym, jak już tę wodę włączą o 17. Nie nudzę się. Fajnie mam.

W porze wieczorynki miałam też odwiedziny. Zastukało do drzwi i po ich ledwie uchyleniu do przedpokoju wsypało mi się stado ludzi. To znaczy usiłowało się wsypać bo te trzy metry kwadratowe mało elastyczne są. Na moją sugestię, że właściwie to najpierw dobry wieczór należałoby a potem kim państwo właściwie są usłyszałam, że zarząd wspólnoty i chcieli oglądnąć łazienkę. Zdziwiłam się głośno – i wszyscy chcecie się tam zmieścić? – to w końcu osiem osób było, ale najwyraźniej strasznie im zależało bo się zmieścili. Z podziwu wyszłam dość prędko. Podumali, wyrazili ubolewanie i sobie poszli. I nie obejrzałam całych Muminków no. Walić, że japońskie.

A z samego rana (roboty startują o 7.30) pokłóciłam się z kierownikiem bo usiłował zignorować moje pytanie ‚czy, kiedy i jak panowie zamierzają naprawić to co zepsuli’ – światło, kabelki i co tym ciśnieniem wody. Pan kierownik stwierdził, że oni to się pierdołami nie zajmują a ciśnienie pewnie jest mniejsze bo się sitko zatkało. Taa jasne, z dnia na dzień się zatkało. Zapewnie też z wrażenia. Wyjaśniłam mu, że odróżniam przepływowość od ciśnienia. Miał dziwną minę. Potem stwierdził, że jestem napastliwa. Też mi kurde nowina, niech mi powie coś czego sama nie wiem. Ostatecznie pan kierownik dowiedział się, że jest kretynem. Nie pierwszy raz jak sądzę. Mamut chichrał się oparty o framugę.

Kurwica jaka mnie strzeliła osiągnęła już swoje apogeum, teraz więc będzie mi już wyłącznie wszystko jedno kto, z kim, po co, którędy, z jakim oprzyrządowaniem i po kiego grzyba będzie mi sie pałętał po kiblu. Kiblu, którego de facto nie ma. Tylko proszę się nie zdziwić, jeśli któregoś pięknego dnia z jednego z bajorek parku Moczydło zostanie wyłowiony z lekka nadgryziony zębem czasu i dziobem kaczek trup bez głowy. Głowę prawdopodobnie będzie można odnaleźć wciśniętą głęboko w rzeczonego denata tyłek.

I to nieprawda, że zachwycam się tym jak mój Syn pięknie rzyga. Po prostu zatyczka od wanny nie mieści Mu się do gardła. A, że nie zwykłam tracić energii na coś, na co i tak nie mam wpływu, postanowiłam ten fakt zaakceptować. W końcu przy odrobinie pomysłowości można to wykorzystać w obronie własnej. Doktor Refluks z Poradni USG poradził czekać. No to siedzimy, czekamy. Jak Młodemu nie przejdzie, to poczekam aż dorośnie i Go rozpiję alkoholem. Przynajniej będzie w tym wówczas jakaś logika.

A teraz wracam do ostrzenia ołówków wielkim kuchennym nożem znalezionym w szafie z segregatorami.
Nic tak nie uspokaja gdy zgubimy temperówkę.

Rosomak w kieliszku

za chwilę coś mnie strzeli i to z wrzaskiem

Do późnej nocy upychałam wszystkie możliwe do upchnięcia sprzęty i przedmioty w garderobie, bo tak nazywam ten mikropokoik, w którym mieszkają na okolicznych półkach i wieszakach buty i buciska, kurtki, czapki z szalikami, swetry i sukienki oraz lokatorskie pieluchy + dwa kartony ubranek w rozmiarze ‚już kurde za małe’ a na dodatek różne utensylia gościnne w stylu śpiwora, koca, parasola i materaca co go se można dmuchnąć w wolnej chwili gdy przypili. A to wszystko w obawie przed zapyleniem permanentnym, które znając życie i Łazienkowe Roboty i tak jest nieuniknione. Ale co mi tam. Spać nie mogłam to upychałam. Teraz lepiej garderoby (uwielbiam to określenie Pierdolnika Popularnego vel Schowka) nie otwierać bo może człeka przygodnego zasypać szczoteczkami do zębów, mydelniczkami, szamponami i kremami do obywatelskiego tyłka, które na bank wypadną z tej wanienki plastikowej po brzegi wypełnionej, co to ją na górną półkę po mistrzowsku wręcz wtarabaniłam.

no ale to w końcu tylko dwa dni

Od bladego świtu (ładne mamy wschody słońca) za to nabierałam wody we wszystko co nie przecieka i nie ucieka (25 litrów powinno wystarczyć, nie?), rolowałam dywany i chodniki, sprawdzałam szczelność i beszczelność drzwi oraz pieczołowicie oklejałam folią wszelkie dostępne mi podłogi. Folią opatuliłam także drzwi do rzeczonego schowka i do pokoju… nie bacząc na fakt, iż śpią w nim w najlepsze Mamut z Igorem i chrapią aż się kurzy. Na szczęście w ostatniej chwili oprzytomniałam z lekka i zostawiłam miejsce na wyjście. Inaczej czułabym się bardzo bliska mentalnie Sąsiadom z popularnej bajki naszych braci zza wielkiej góry. Ile wlezie pocieszam się ustawiczną myślą, że wszystkie Roboty (a już zwłaszcza te z gatunku łazienkowych) strasznie wyglądają na początku.

potem już będzie z górki jakby bardziej

Mamut obudził się z wytrzeszczem. Takim samym prawie jak wtedy, gdy okazało się, że nasz kot Stefan jest kobietą. I w dodatku będzie miał młode. A jak już się Mamut obudził, to pierwsze co zrobił, to spanikował. I na nic zdały się tłumaczenia, że nie da się przeżyć upalnego dnia bez jedzenia i picia, ani również nie da się wysikać na zapas. Zwłaszcza na zapas ośmiu godzin. Pół godziny tłumaczyłam, że może spokojnie zjeść śniadanie, wypić kawę i strzelić sobie rundkę z Lokatorem wokół trawnika. Nie zje i nie wypije bo łazienka nieczynna a Ona do sąsiadów nie pójdzie bo nie. Tłumaczyłam, że hałas będzie i pył i w ogóle kosmos w wersji dolby surround. Nic to – ogłuchną ale na spacer nie pójdą bo Ona Robotów tu samych nie zostawi a poza tym albo nie trafi z powrotem albo zatrzasną się drzwi a Ona nie wie, którym kluczem i jak. Temat klucza, który wałkowałyśmy blisko trzy tygodnie (który i jak) pominę stosownym milczeniem. Mamut jest Mamut i ma swoje prawa. To do nieznajomości obsługi pilota do telewizora również. Najważniejsze, że jest i dogląda Igorowskiego gdy żłobek nieczynny lipcowo i wakacyjnie. To rokuje jakieś widoki na przyszłość. Na przykład.

łazienka z widokiem na klatkę schodową

Generalnie strach i zgrzytanie nie towarzyszył jedynie Igorowskiemu właśnie, który obudził się z właściwym sobie świergotem i uśmiechem o średnicy tunelu średnicowego na Wschodnim. Mam wrażenie, że to dziecko uśmiecha się zanim jeszcze otworzy oczy. I to strasznie fajne uczucie wiedzieć, że się do tego bądź co bądź przyczyniam. I doprawdy nie szkodzi, że zamiast Teletubisiów, które oglądać powinien, łazimy po wystawie fotografii, na które jeszcze ma czas. W końcu nie samą telewizją człowiek żyje. Młody w ogóle jest bezproblemowy i jedyny dyskomfort odczuwa jedynie wówczas, gdy matka za wolno wiosłuje łyżką albo nie pozwala Mu czegoś swobodnie obrzygać. Bo w swobodnym obrzygiwaniu wszystkiego Młody mistrzem świata jest. Niezaprzeczalnie.

na pewno ma swój urok

I to doprawdy nieistotne, że moje notki głównie składaja się z marudzenia, które kończę zachwytami nad Synem. W końcu mam wymówkę, że ocipiałam bo mamusiuję i tatusiuję w jednym. I te roboty jeszcze do tego. Normalnie dom wariatów mam i cyrk obwoźny. A to wszystko za jedyne dziewięć dziewięćdziesiąt dziewięć w promocji i tylko u nas. Albo, że opracowałam sobie system mantr, z których najgrzeczniejsza jest o wyrywaniu paznokci otwieraczem do konserw a wszystkie nucę pod nosem na melodię ‚przybyli ułani pod okienko’, też nieistotne. ‚Szara piechota’ była wczoraj. Podobnie jak młotek, którego jakoś nigdzie znaleźć nie mogę. Ale się nie poddaję.

muszę go tylko dobrze poszukać

Mam nadzieję, że mam jeszcze do czego wrócić po pracy.

_______________
Ps. Nie miałabym nic przeciwko jeśli Roboty z rozpędu powiekszyłybymi mieszkanie. Tylko chyba trochę ciężko czyta się w wannie książkę jeśli jednocześnie trzeba odpowiadać ‚dobry wieczór’ sąsiadowi wychodzącemu akurat z psem w intencji spacerowej.

Bo mnie to na ten przykład rozprasza i wytranca.
Wytrąca?
No, pana też wytranca.

Odkrywczo

Sobotę spędziłam sobotnio a niedzielę niedzielnie. Psychicznie czuję się przygotowana na jutrzejsze Big Pierdut w mojej łazience bo jest mi już wszystko jedno. Mam nawet folię do wszystkiego nią owinięcia i się nią pokrycia ale jak wspomnę widoki z przeciwnej strony korytarza w początkach ubiegłego tygodnia to patrzę na nią z niejakim powątpiewaniem. Generalnie na wszystkim będzie centymetrowa warstwa białego pyłu. A jak na czymś nie będzie, to znaczy, że nie widać jej spod dwucentymetrowej warstwy pyłu szarego. Jak do tego dodać brak wody do 17 to robi się naprawdę uroczo. Ale w końcu nie muszę sprzątać, nie? W końcu i tak potrwa to dwa dni. I w końcu kwiatki bez wody wytrzymują i chyba żyją, więc i ja wytrzymam. A najbardziej w końcu to zwyczajnie już mam to wszystko gdzieś. No ile można.

Z wózka nawet nie czyszczę tej porobotowej prehistorii bo musiałabym co godzinę latać z odkurzaczem po korytarzu a mam problem jak dwa razy w tygodniu przelecę w przykucu własne małe em. Po prostu ‚nie chce mie sie’ i szlus. Na spacerniaku (nowa nazwa parku, bo jak tak patrzę na wózkowy ruch prawoskrętny w ściśle ustalonej odległości to samo się nasuwa) udaję, że nie widzę spojrzeń Wspaniałych Matek z zadbanymi dłońmi, w zadbanych spódniczkach, klapeczkach, japoneczkach i bluzeczkach z bufkami (nosz w mordę jeża jakbym założyła coś z bufkami to bym chyba zabiła się o własny cień z wrażenia), w zadbanych fryzurach od żanjakiegośtam, i w spodenkach długich, białych a powiewnych (które jakbym śmiała mieć i wdziać, w nanosekundę stałyby się bure ala sino_brąz_koperek albowiem bardziej niż pewnym jest, że Dziecię moje kochane błyskawicznie wpadłoby na pomysł podzielenia się ze mną treścią swego żołądka) i wreszcie z uroczymi dziewczynkami w fuksjach tudzież chłopczykami w nowej kolekcji khaki od Endo w czystych wózkach. Wózkach ważących kilka gram zaledwie.

A my? My wyglądamy jak kocmołuchy, bo Lokator przebrany ósmy raz w przeciągu czterech godzin w najpiękniejszym nawet tiszercie i skarpetach wygląda jak cały margines społeczny w kupie, bo albo się spoci, albo obrzyga, albo czymś co akurat spożywa udławi. A ja nie wyglądam bo ostatnio zamiast spać piorę i prasuję (w dzień sie nie da bo z gorąca można uprać i uprasować sobie ozór wiszący do pasa), ubrać się generalnie mogę w cokolwiek bo i tak zaraz będę musiała się przebrać a włosy upinam ołówkiem bo mi gdzieś wcięło ostatnią włosową gumkę. Lokatorski wózek jest notorycznie biały i jak już zniosę na dół to nie mam siły go wytrzepać, ja sama za to jestem purpurowa, więc przynajmniej mamy pełen patriotyzm. I jest wesoło.

Młody to generalnie wytrzyma wszystko bo On robocop jest. Właśnie sobie odkrył, że wygodniej mu się raczkuje jak skacze żabką. I skacze. Wygląda to przekomicznie i ledwie za Nim nadążam (jak się chichram to nie nadążam wcale tylko sapię rozgłośnie i łapie mnie kolka) ale na trzydziestu zagraconych metrach kwadratowych ma raczej małe pole do popisu w kwestii zgubienia się, więc jestem wględnie spokojna. Mniej względnie spokojna jestem za to o wszystko co się w zasięgu lokatorskiego wzroku i zasięgu znaleźć może i się po chwili znajduje. Bo otóż o wszystko można się walnąć, ewentualnie walnąć tym moja stopę, ewentualnie przewrócić to coś bądź się o to coś, ewentualnie wreszcie to obrzygać. Z przytupem i uśmiechem numer cztery. Dla vipów.

A wczoraj odwiedziliśmy szpitalną koleżankę moją – Tamarę ze szpitalną koleżanką Młodego – Magdą i była jeszcze Ola ze swoim Hubertem i z tą trójką dzieci rozpełzających się po podłodze we wszystkie strony gadałyśmy o tych wstrętnych pigułach szpitalnych i o jakichś skierowaniach do kogośtam a ja już po chwili myślałam, że zwariuję. Ale nie. Nawet ból głowy minął. Dzieci obśliniały systematycznie kolejne obszary podłogi, my klęłyśmy do woli deprawując starszego syna Tamary (lat naście) i pijąc piwo w literatkach, świat się kręcił wlewając upał na balkon a sąsiad smrodził petem i słuchał disco. Generalnie jednak bardzo przyjemnie było spędzić kawałek niedzieli z dawno nie widzianymi znajomymi. Tylko ten nadmiar dzieci mnie przeraża. Jakby. Bo nawet wyprawa na drugi koniec miasta wieloma środkami komunikacji nie stanowi już dla nas większego wyzwania. Jak się okazało.

Jeśli do tego wszystkiego dołożymy fakt, że Igor radośnie stanął w łóżeczku i tak sobie stał trzymając się poręczy na całkiem mocnych, ośmiomiesięcznych nogach… i to wszystko wydarzyło się w miniony weekend, można sobie mniej więcej wyobrazić mój wytrzeszcz. Bo Ludzki siadać nie lubi. I nie umie za specjalnie. Ale żabką zasuwa jak stary enerdowski pływak. I stoi w łóżku. I się uśmiecha. Cały czas. A ja się rozpływam. Chwilami. Jedną chwilą bardziej, drugą mniej. A kocham Go jak wariat. Po prostu nie da się nie.

Czas mnie ciągle zdumiewa, cieszy i przeraża. Nie wiem co bardziej.

________________
Ps. Ankea – wielkie dzięki za chęci ale tak na serio to ja jestem Zosia Samosia, lubię sobie pomarudzić a i tak wszystko zrobię tymi ręcami. Ale chętnie Cię poznamy, i ja i Igorowski 🙂