Na świeżo

Pojechaliśmy, zaśpiewaliśmy, przeżyliśmy.

Jestem drastycznie zmęczona. Wróciłam po północy i padłam. Dosłownie i w przenośni. Chyba za stara już jestem na taki tryb życia. Albo nie wiem. Ostatnio więcej niż pięć godzin spałam w zeszłym tygodniu. Jakoś na początku. Po powrocie pocieszający był widok chrapiącego w najlepsze w swoim łóżku Lokatora i zaspanej Katy w moim – znaczy to, że nie było tak źle jak mogłoby być i Młody grzeczny jest faktycznie. Jednak tekst ‚muszę poważnie przemyśleć kwestię czy chcę mieć dzieci’ wypowiadany gdzieś koło pierwszej przez pobladłą opiekunkę mówi sam za siebie. Nawet cudownie grzeczne dziecko jest na tyle absorbujące by trzeba było układać obrędny grafik do drapania się po tyłku. Ot rozkosze macierzyństwa. A jak tak mam cały czas droga koleżanko – chciałoby się powiedzieć. Ale to całkiem co innego. Swoje jest swoje. W każdym razie wielkie dzięki za pomoc i serce. W najbliższy weekend wątpliwie zaszczytną funkcją bejbisitera obdarzymy Pablosa, który czarterowy do nieba ma już chyba w standardzie. Byleby nie za szybko ofkurs 😉

A później mam nadzieję na koniec koncertowego tournee i odrobinę oddechu. W końcu żaden ze mnie Robocop. Baterii nie ładuję sobie we wtyczkach, z otwartymi oczami to umiałam spać tylko na nudnych wykładach z psychologii klinicznej, nie mówię jakbym połknęła defibrylator, nie leję też po mordach przygodnie napotkanych złoczyńców. No i na pewno nie przyszyłabym sobie urwanego ptaka zardzewiałym drutem kolczastym. Nawet gdybym miała i tego urwanego ptaka i drut. A Robocop by przyszył. I jeszcze by się uśmiechnął, że nic nie bolało. Pewnie tuż przed tym jakby zemdlał.

Nic to. Ja jestem normalna (tak, wiem, że to słowo wygląda tu mało wiarygodnie ale jednak) i mam dość bo jadę na rezerwie. Dobrze, że już niedługo koniec tego maja. Święto pracy kurka siwa. Święto trwające cały miesiąc? I to brane dosłownie? Pies trącał takie wczasy odchudzające. Wskazówka wagi na 55 wcale nie wzbudza we mnie poczucia sukcesu osiągniętego ciężką pracą. Raczej przypomina permanentny zapierdziel i to, że stale chodziłam głodna bo nie było kiedy czegoś porządnego wtrząchnąć.

Stołówkowe posiłki już dawno straciły dla mnie wszelki urok a zupa pseudopomidorowa jedzona trzeci raz w przeciągu tygodnia (w trzech różnych miejscach) na serio nie jest tym co tygrysy lubią najbardziej. Nie wspomnę o surówkach, których nie jadłam bo w każej musi zawsze być cebula. Czy w ogóle istnieje stołówka, która wyłączając zupę mleczną i napoje nie dodaje cebuli absolutnie do wszystkiego? Przypuszczam, że to takie odgórne zalecenie Ministrestwa do Walki ze Szkorbutem.

Poza koszmarnym żarciem mogę się jeszcze rozmarudzić nad straszliwie niestety kulejącą organizacją siedleckiego występu. Ja wiem, że może i wymagam za wiele ale temperatura na sali nieco poniżej 35 i uchylone okno to chyba nie są luksusy. A to by się właśnie nam wczoraj przydało. Dwieście osób (ponad) w chórze stojących łącznie przez jakieś siedem godzin i ściskających się sardynkopochodnie na metalowej konstrukcji w takim upale, doświetlanych cyklicznie reflektorami (też nieźle dającymi do pieca) albo czekających godzinę (co to miała być dwudziestoma minutami) na dworze na wejście to może nie jakiś super ważny solista ale można było o nich pomyśleć. Tak jak o jakichkolwiek krzesłach w garderobie, więcej niż trzech czynnych toaletach, czy chociażby lepszym ustawieniu chórzystów. Żeby nie stali jeden na drugim i nie wciskali sobie nut w różne dziwne miejsca. Brawa też za pomysł ‚dziurkowanych’ podestów. Wiadomo, że do galowego stroju chórzystki raczej założą żółte kalosze. No bo kto by pomyślał o butach na obcasie…

Dobrze, że chociaż koncert się udał. No prawie. Bo jakby wyłączyć solistę, któremu łamał się głos i chłopców rozjeżdżających się w przepięknym stylu w początkach ‚In taberna’, a orkiestrę pędzącą własnym tempem obok sopranistki, możnaby zaliczyć wczorajszą ‚Carminę’ do koncertów wybitnych. Duży rozmach, wielka ściana dźwięku i ulewa za oknem – byłoby bosko.

A tak, było po prostu ok.
Znaczy była ‚Fortuna’ na bis i w ogóle ąę i kawał dobrej muzyki ale jakiś taki niedosyt czuję. Mogło być znacznie lepiej. Znacznie.

Publiczność też według mnie powinna poczekać na zejście wszystkich artystów zanim ruszy z łomotem do drzwi. Ale ja jak to ja – czepiam się i tyle.
I szczerze powiedziawszy raczej wątpię by zespół taneczny Caro Dance mógł kiedykolwiek zdobyć mistrzostwo świata. Chyba, że jak my… za dziesięciogłos w ‚Moje strone’ w wejherowskim kościele.

Padnięci byliśmy wszyscy ale…

W drodze powrotnej wesoły autokar rozbrzmiewał dopiero co pożegnanym dziełem pana Orffa oraz innymi przyległościami chóralnymi z lat minionych a ja myślałam, że pomimo zmęczenia materiału i totalnej dezorganizacji jaką zaprezentowały Siedlce… strasznie fajnie jest mi z tymi moimi ludźmi. I nie zamieniłabym tego autokaru gdzieś w środku nocy i bolących od obcasów stóp na żaden wygodny fotel w jakimkolwiek innym miejscu w czasoprzestrzeni. Tak jakoś.

Do zobaczenia na piątkowych juwenaliach. Śpiewamy w Gmachu Głównym PW jakoś koło 17. Tym razem ‚nasze’ kawałki. A i fragmenty Carminy z tego co wiem się tam znajdą.

Bajka powrotna

Moje strone to zdecydowanie nie NASZ utwór

Wejherowo przywitało nas późno. Nie wiem czy po drodze jakikolwiek inny autokar miał więcej postojów na siku/ picie/ rozprostowanie kości/ podenerwowanie tubylców. Opcjonalnie. W każdym razie dzień spędzony w pozycji siedzącej – a niekiedy wiszącej i drepczącej – był niemiłosiernie długi i mało wygodny. Dobrze, że chociaż autokar był klimatyzowany a kierowca skory do ustępstw.

Dotarliśmy na dwudziestą pierwszą, zjedliśmy kolację i więcej grzechów nie pamiętam. Grunt, że chyba na żadnym wyjeździe nie było pierwszej nocy tak spokojnie. I to chyba nie tylko zasługa czekającego nas konkursu. W dodatku wcześniej zapowiadano, żę zatrzymamy się w ośrodku dla niedosłyszących co stanowiło pewną nadzieję na przyszłość. W końcu ktoś mógł na nas nie narzekać. Nie jestem pewna jednak czy jacyś niedosłyszący tam byli, czy też ich wystraszyliśmy zanim zdążyli się nam dobrze przyjrzeć. Pamiętam za to lodowatą wodę pod prysznicem i skrzypiące łóżko w pięcioosobowym pokoju. I na cholerę było tam tyle pustych szaf?

Okolica była urocza i spotkałam się z Pechą a nawet Lenn z Kiszczunem przyjechali podziwiać występ chóru PeWu ale… nasz ulubiony utwór… ‚Moje strone’ przesądził o tym, że raczej tego konkursu nie wygramy 😉

No ale drugie miejsce to jest cos, prawda?

No, a to już mamy.
Drugie miejsce, tysiąc pięćset złotych i krzesło.
Zwłaszcza to krzesło 😉

Ech… Dziś ‚Carmina Burana’ w Siedlcach. I znów wyśpię się w marzeniach. Do zobaczenia jutro w pracy.

Ps. Młody przeżył. Mamuty też.
Relacja zdjęciowa z wyjazdu okiem bajkowego telefonu soon.

Najpierw piszę notkę a tytuł wymyślam później albo wcale

Stoję sobie ostatnio (bo tak mam, że czasem stoję a nie ciągle biegam) w sklepie muzycznym. Rodzimym zresztą. Mam w nim 25% zniżki z okazji pracy w Firmie, więc czasem wybieram się popatrzeć co to bym sobie kupiła gdybym stosowne fundusze posiadała. A czasem tylko odsłuchać to i owo. Stoję więc grzecznie, standardowo przy moim ulubionym regale po lewej i wertuję literkę Em jak Ministry a obok w regale jazzowym grzebie coś sobie w panu Coltrane J. (ach och i w ogóle za tę jego muzykę z akcentem na pierszą sylabę też mogłabym sobie w nim chętnie pogrzebać czasem) miły Pan Sprzedawca.

Pan Sprzedawca w Firmie charakteryzuje sie tym, że nosi służbowy mundurek z czerwonym logo i jest strasznie biedny bo nie dość, że zarabia tyle co nic to jeszcze musi się pocić w tym mało przewiewnym brzydactwie i obnosić z dumą Świętą Misję Firmy na obliczu poszarzałym z eksploatacji. W dodatku gdziekolwiek się pojawi ten Pan Sprzedawca, zaraz obstępuje go tłumek pytających niewiast i młodzieńców wszelakiej maści tudzież samotny emeryt z aktówką. Tłumek zadaje pytania z gatunku oczywistych – bo jak się stoi w dziale Pop rzut oka od litery Em i szuka nowej płyty Madonny to wiadomo, że nie będzie jej raczej w dziale Ciężkie Brzmienie pod literą Fał – a Pan Sprzedawca odpowiedzieć musi i to z uśmiechem bo tak mu nakazuje Święta Misja Firmy. I jeszcze powinien rzucić wszystko w diabły (na przykład chronologiczne układanie płyt Coltrane J.), zaprowadzić za rękę delikwenta do działu Pop, dobyć płytę Madonny spod stosownej litery, wręczyć ją z prezentacją zgryzu nr 5 Kupującemu i uprzejmie zaprosić do kasy. Pytając o ‚zdrowie i ogólne samopoczucie w Naszym Sklepie’ przy okazji. A potem powinien wytłumaczyć się kolejnemu Kupującemu ‚dlaczego do cholery Coltrane J. jest rozpieprzony byle jak a nie chronologicznie?!’. O, to właśnie powinien uczynić Pan Sprzedawca. Prawda, że proste?

Czasem jednak zdarzają sie kwiatki wybitne i na uwagę zasługujące. Wczoraj na przykład jak tak sobie staliśmy i grzebaliśmy, każde w innym panu w liczbie pojedynczej bądź mnogiej, do Pana Sprzedawcy podeszły dwie Dziunie. Lat na oko wczesne naście. Dziunia numer 1 miała na sobie plastik różowy i niebieskie tipsy z diamencikami a Dziunia numer 2 na odwrót. Odcienie różne ale gama kolorystyczna jedna. Refleksję na temat tego czego sie teraz można nauczyć w gimnazjum przerwało mi pytanie jednej z Dziuń, które zburzyło mroczny klimat ciężkich brzmień w moim umyśle i przesterowało wszystko na dziki rechot.

– Nie wie pan może gdzie może leżeć to? Nanana nana na nananaj na nana na na mmmmmmm na?

Pan Sprzedawca pobladł, stłumił uśmiech całkiem niezgodny ze Świętą Misją Firmy, odchrząknął i spytał grzecznie:

– A wiecie może kto to śpiewa? Albo gra?…

Dziunie spojrzały po sobie, druga podrapała się w głowę i wyjaśniła:

– No nie bardzo ale to szło póżniej jakoś tak: tarara ta ra tam tararam tam taram tam taramtaram tam.

Tu mnie olśniło. Oderwałam się od barierki, której przytrzymywałam się by ze śmiechu nie spaść piętro niżej prosto w dział Ekonomia i wypaliłam:

– Britnej Spirs – Toksik.

Sama nie wiem kto był bardziej zdziwiony: czy Dziunie, które już zaczęły wątpić w swoje umiejętności wokalne, czy ja bo skąd_ja_to_do_cholery_wiem?, czy też Pan Sprzedawca, który nie mógł się powstrzymać od rozdziawu gębowego. W końcu stałam przy literce Pe jak Paradise Lost…

Param pam param, ole!

Apdejt niemalże histeryczny:

Ojezuojezuomatkokolorowa!!! Właśnie wychodząc z biura wpadłam byłam na Kazimierza Staszewskiego… TEGO Kazimierza Staszewskiego… i jedyne na co było mnie stać to ‚O!’ w wydźwięku radosnego zdziwienia. Na szczęście Kazik wykazał się większym polotem i na mój głupi uśmiech zareagował ‚dzień dobrym’. Też ‚dzień dobry’ Pani Kaziku. Teraz to już nawet bardzo. Idę się ze szczęścia powiesić za sznurówki.

Ale najpierw pójdę może podstemplować w kadrach książeczkę zdrowia. W końcu każdy pretekst jest dobry 😉

O kurka siwa!

W kwestii formalnej

Ponieważ zaistniały pewne nieścisłości w pojmowaniu różnic między PCIAMI w gronie szanownych czytaczy niniejszym uściślam:

FACET OD DZIEWCZYNKI RÓŻNI SIĘ TYLKO SPOSOBEM PODCIERANIA TYŁKA…

co oznacza, że tyłek żeński podciera się od przodu do tyłu a z męskim takich problemów nie ma.

Zalecenia różnych MUNDRYCH LUDZIÓW w różnych MUNDRYCH KSIUNŻKACH tyczą się ino niewiast. Facetów zatem w dziecięctwie – idąc śladem daleko posuniętej interpretacji dowolnej – nie podciera się wcale albo wszystko jedno jak. Jak kto umie a nawet UMI to może i na boki.

Teraz już wszystko jasne i panowie mogą się poskarżyć w Helsinkach.
Albo odwołać przez okno.
Pogoda ładna.

Łomatko

Zasuwam jak mały parowozik i jeszcze mi tylko szczotki w wiadomym miejscu brak co bym mogła przy okazji parkiety zamiatać. W pomocji. Bezpłatnie.

W piątek wyjeżdżam z chórem na weekend do Wejherowa, gdzie wyć będziemy przeciągle i po kaszubsku (tudzież po szwabsku i z łacińska) na Festiwalu Pieśni o Morzu. Festiwal nazywa się tragicznie ale na szczęście repertuar mamy rzewny i uroczy – no poza Jubilata (Wz)de(ł)o może – a z tematyki marynistycznej jest JEDEN utwór, więc da się przeżyć. Zobaczymy co z tego wyniknie.

Póki co jestem solidnie w proszku. Pakować się będę chyba w czwartkową noc. Jak ją wydłużę jakąś nadludzką siłą łagodnej perswazji. Dziecia w piątek rano muszę odstawić (w pełnym rynsztunku i zapasem wszystkiego jak na Alaskę) do Mamutowa a następnie liczyć na przychylność bogów i zjawisk, że Zdzich z Mamutem dadzą radę i nie przestraszą się zanadto. Próbowali mi wmówić, że na Lokatorach się nie znają kompletnie, bo dawno, nieprawda i warsztat na strych odstawiony, ale im przytoczyłam kilka argumentów na okoliczność posiadania dzieci zdrowych, całych i w normalnym stanie skupienia a nawet niekiedy i dorosłych, więc umilkli. Wykazali się sprytem jeszcze bo była sugestia, że owszem mieli własne (nawet mają w ciągu dalszym i czasie teraźniejszym) ale to DZIEWCZYNKI są. A Igor to FACET. A oni się na facetach nie znają i już. Ale tu znów rzutem na taśmę przekonałam ich, że różnica to żadna bo FACET OD DZIEWCZYNKI RÓŻNI SIĘ TYLKO SPOSOBEM PODCIERANIA TYŁKA. Bo już nawet nie imieniem.

Teraz feministki zjedzą mnie bez musztardy a mężczyźni wyślą do Krainy Wiecznych Starych Pudernic – naraziłam się niewątpliwie wszystkim.

Ale chwilowo mam to głęboko bo głowę mam zaprzątniętą wizją wszystkiego co muszę upchnąć w krótkim czasie do torby by niczego Młodemu nie zabrakło i dał się dziadkom użytkować w miarę bezproblemowo. A to nie takie proste. Same pieluchy zajmą trzy czwarte bagażu. A gdzie ubrania, maści i mazidła, słoje i słoiczki, butelki, srelki, smoczki, mleko, kaszki i ZABAWKI?? No gdzie? I lekarstwa. Ech, stanowczo nie lubię pakowania. O swoim weekendowym plecaku nie chcę myśleć. Nie powstał jeszcze nawet w wyobraźni a już jest za ciężki.

Wracam z tego Wejherowa w niedzielę po północy, szybko śpię bo rano muszę odebrać młodzież z Rembridge a wieczorem jadę do Siedlec. Też z chórem. We wtorek ‚Carmina Burana’ odsłona pierwsza (i ostatnia w całości) tamże. Z Igorem siedzieć będzie Kata (świeć panie nad jej duszą) a ja pozgryzam pazury po łokcie kombinując jakby tu rozciągnąć dobę. Przydałyby się jeszcze co najmniej cztery godziny. Nie wiem jak to wszystko logistycznie poprowadzić żeby nie paść stylem klasycznym na wycieraczkę ale wiem, że łatwo nie będzie. A ponoć im więcej zajęć tym lepsza organizacja. Taa. U mnie zorganizowana jest tylko przestępczość pod blokiem i hałda do prasowania w kącie pokoju.

A za tydzień kolejne Tour De Zapierdziel. Piątek – koncert na Juwenaliach, sobota – Płock i ślub znajomych chórzystów (mały koncercik) i niedziela – koncert na Akademii Muzycznej. Potem to już tylko w poniedziałek próba generalna i we wtorek recital na Polibudzie – odsłona druga, najważniejsza. W tak zwanym optymistycznie międzyczasie muszę jeszcze znaleźć czas na badania, wizyty, pobrania i okazania. I w ogóle łomatko z córkom!! Jak przeżyję to poszukam czy nie ma mnie gdzie indziej.

Gwałtownie potrzebuję snu. Młodego nocami napada wilczy głód a mnie pierdolec. Będą ofiary. Jak dotąd udało mi się opracować system: Wstawanie-Pielucha-Butelka-Dziób po ciemku ale nie jestem pewna, czy kiedyś zamiast kaszki z morelami nie wsypię otrąb czy innego proszku do prania a wtedy rezultat mógłby przerosnąć wszelkie oczekiwania mojego prywatnego Jamochłona. Nie dość, że by Go przeczyściło to by się jeszcze kolega sympatyczny spienił. Z siłą wodospadu i czyszczącymi mikrogranulkami. No ale bez plam.

Jakby tego było mało od wczoraj Lokator ma temperaturę i katar. Niby niewielką bo 37,5 ale jest. Mam nadzieję, że w żłobku nie doprawią Go bardziej i wytrzyma z tymi gilami do weekendu. Jak nie to już nie wiem. Schowam się w lodówce i odmówię wyjaśnień.

Ratunku!

Król Karol kopnął Królową Karolinę kaloszem kategorycznie kończąc konwersację

Kupiłam wózek.
Niech żyje allegro i dwieście złotych.
Mam nadzieję, że ten okaże się dobry i da się nim kierować. Z dwóch już posiadanych cieszyłam się niezmiernie bo to prezenty ale jednego nie daję rady już wtaszczyć na pierwsze piętro nawet bez Lokatora, bo waży prawie tyle co ja a drugi skręca porządnie w lewo (musiał być poważnie uszkodzony) i nic nie da się z tym zrobić. Szkoda bo ładne były. Niebiesko-żółty powędrował do Mamutowa na stałe. Na tamtejsze wertepy i po lasach wycieczki będzie w sam raz a wnosić go nigdzie nie trzeba, więc Rodziciele dadzą radę. Teraz przyjdzie do nas używana szara trajka. Zobaczymy.

U alergologa spędziliśmy trzy godziny. Niby zapisani byliśmy na trzynastą ale ‚wie pani, opóźnienie jest’. Tak, wiem. Daje się zauważyć. Gorzej, że raczej trudno wytłumaczyć to Młodemu, który akurat narobił coś w portki i go uwiera, ślini się gorzej niż znajomy bokser Brus, wszystko by wymaćkał i wsadził do paszczy a do tego się nudzi. Zwłaszcza się nudzi. Też się nudziłam patrząc na te odrapane lamperie w kolorze sino-brąz-koperek. Wizyta w gabinecie zajęła kolejne 40 minut. Czterdzieści. Jak wyszliśmy, to nie wiedziałam co było gorsze – to czego się dowiedziałam czy zmęczenie plus ogniste spojrzenia innych oczekujących. Bynajmniej nie pełne sympatii. Pan doktor kazał zrobić szczegółowe badania, zapisał pół książeczki zdrowia dziecka, wystawił stado recept i zaleceń i kazał przyjść w połowie czerwca. Igor ma alergię pokarmową, zmiany atopowe, refluks i prawdopodobnie będzie astma. Bardziej niż prawdopodobnie. W aptece zostawiłam wszystko łącznie z uśmiechem.

Sobotę i niedzielę spędziłam jedząc, śpiąc, trawiąc, patrząc bezmyślnie w telewizor i myślnie na Syna, rozmawiając i nierozmawiając, pielęgnując wrodzony tumiwisizm i dowcipkując o lądowisku dla UFO na podwórzu. Nic mi się nie śniło, nie chciało mi się gadać przez telefon i generalnie chciało mi się nic. Pozwoliłam się sobą zaopiekować i było mi z tym dobrze. Pierwszy raz od bardzo dawna czułam się bezpieczna. Choć smutna. Kiedyś myślałam, że te dwie rzeczy się wykluczają. Nic bardziej mylnego.

Igor zębów nie ma żadnych ale niewątpliwie to kwestia czasu. W tym przekonaniu utwierdza mnie uporczywe swędzenie lokatorskich dziąseł i ślinienie się na okrągło. Rozgadał się towarzysz solidnie. Nawyzywał mnie od bab, powykrzykiwał jakieś ‚pupa’, ‚heja’ i inne ciekawostki a na koniec zaopiniował wiadomości gromkim ‚dhadu’. Jeszcze tylko ‚spieprzaj’ i zaczynam się bać.

Pablos obciął mi włosy. Na razie tylko trochę żeby wyglądały na zdrowsze ale trzeba będzie pomyśleć o nowym imidżu na lato. Wypadają na potęgę. Pora chyba zacząć wciągać witaminy kartonami. Albo zakupić super glue.

Dziś rano przed pracą zrobiłam sobie spacer. Przejechałam swój przystanek. Standardowo. Za szybą księgarnianej wystawy czyjeś ręce akurat układały książkę o wdzięcznym tytule ‚Seks po pięćdziesiątce’. Nie pogłam powtrzymać uśmiechu i myśli, że po setce z pieprzem, albo setkach dwóch, też mogłoby być interesująco.

Następny przystanek Roentgena

Nie wykasuję i nie uniewidocznię. Bo nie.
W końcu to ja i cały ten chaos należy do mnie.
Mój trawnik, moje lęki, moje problemy.
Czasem trzeba coś wypisać… ot tak żeby nie uwierało niewypowiedziane.
Kop jest kop – daje rozpęd a mnie chyba motywują paradoksy i różne misje niemożliwe.
Zwłaszcza te bez Tomka Kruza, który przybędzie i wyratuje.
Trzeba samemu…
Wytrzeszcz ze strachu minął, pora odgrzać kolejny słoik z ‚kuchni alergika’, wymyć kolejną butelkę, zmienić kolejną pieluchę.
Pomogło.

Pechulec – dzięki za pion.
Lukrecja – dzięki za odzew.
Pablos – dzięki za zbieranie z podłogi i mokry rękaw.

Teraz jedziemy dalej.
Skoro raz się udało to i drugi raz musi.

Sic!