W przeciągu

W przeciągu weekendu:

zmęczyłam się, zrobiło mi się przykro, pisałam i czytałam, myślałam pokątnie, dzwoniłam i byłam odrzucana, esemesowałam i nawiązywały się dialogi, nadinterpretowałam, zrobiło mi się głupio i łyso, włosy odrosły, przestałam czytać, schowałam cięgi w pamięć, znikłam w tłumie, śpiewałam na koncercie, trafiłam w tonację, nie trafiłam w pejzaż, rozmawiałam do późnej nocy próbując zapomnieć o rocznikach, strofowałam się i jechałam tramwajem z nieprzyzwoitymi myślami, padłam na łóżko i odmówiłam wyjaśnień, zasnęłam, wstałam, zamieszałam powietrze, zostawiłam wskazówki, goniłam czas, nie jadłam, piłam, wąchałam konwalie i poprawiałam rajstopy, śpiewałam na ślubie, liczyłam schody i marzyłam o aparacie fotograficznym, lustrzanym, składałam życzenia, złamałam okulary i oślepłam, płakałam, stałam w deszczu i słuchałam kultu, i fanlowinkriminals, rozdeptywałam plastikowe kubeczki po piwie i mieszałam błoto z deszczem, rozpaczliwie pragnęłam być przytulona tam i wtedy, rozkładałam słowa na czynniki pierwsze, zafiksowałam się na ustach, pożegnałam się uściskiem dłoni, ślepa wsiadłam w nocny autobus wypełniony za brzegami nawet, wdychałam gaz, wysiadałam, byłam nagabywana i uciekałam, bałam się i miałam dość, myślałam o podobieństwach i różnicach, o granicach fioletu i konturach czerni, cudem trafiłam do domu, długo całowałam śpiącego Syna, rozmawiałam o życiu i milczałam o śmierci, obudziłam się później niż zwykle, nie pamiętałam lub chciałam zapomnieć, kupiłam soczewki kontaktowe i odzyskałam wzrok, spełniałam się ironizując zapędy okulisty, wybrnęłam dzięki fizyce i zyskałam jego wybałuszone zdziwienie, udawałam, uwierały mnie oczy i piekły powieki, przyzwyczajałam się, śpiewałam dobrze i pewnie, zakłuła przykrość na widowni, brakiem, ucieszyła obecność tych, którzy przyszli, nosiła mnie wysokość obcasów i połyskliwość tafty, szumiało piękną suknią lustro, zachwyciłam się brzmieniem i gestem, ostatni koncert sezonu, straciłam głos, odzyskałam lekkość bytu, odłączyłam się i kontemplowałam herbatę w styropianie, sparzyłam wargi, atakowała mnie ostrość świata i niewidoczne dotąd szczegóły, delektowałam się towarzysko i przełykałam narastającą w gardle gulę, dobrze mi było wspominać, jeszcze lepiej życzyć zdrowia, źle było wracać, nie zjadłam kolacji, wykąpałam się bez świec, nie słuchałam muzyki, myślałam o meczu i rybach, naprawiłam kran i wkręciłam żarówkę, Syn uporczywie nazywał mnie tatą i zasypiając uśmiechał się mgliście, nie tłumaczyłam, że nie ma taty.

Przecież jestem.

W reklamie

Czytam:

Tylko od XYZ

pierwszy na rynku lakier do paznokci nakładany na sucho

nie brudzi, nie musi schnąć
nałożysz go w kilka minut
wytrzyma do 14 dni
nie odpryskuje jak zwykły lakier

dziesięć odcieni do wyboru
rewelacyjna cena premierowa

komplet zawiera 16 naklejek

Nawet Johny miał tylko jedenaście palców…

W ramach

W ramach walki z rasizmem i uwielbienia anarchii odwiedził nas Wujek Born zwany Wiktorem. Wujek Born odwiedził nas z aparatem (fotograficznym nie ortodontycznym) dzięki czemu zaliczyliśmy z Lokatorem małą (ponad 100 zdjęć?) sesję fotograficzną w rozmaitych pozach, miejscach i zakrzywieniach czasoprzestrzennych.

Szybciutko na marginesie dodam, że o aparacie nie wspominam po to by nieszczęsnych czytaczy naciągnąć na współczucie i zrzutkę, ‚bo nie mam i jestem ogólnie biedna i nieszczęśliwa myszka, więc jak sobie trochę pomanipuluję to dostanę’ – a o co zapewnie mnie mój jakiś ‚dobry znajomy’ (jak to ten mój czterokropek się mianował, którego nie znam ale pewnie on zna mnie bo czyta bloga i widział mnie dwa razy w realu przy piwie) zaraz posądzi – tylko faktycznie ostatnio dużo wokół fotografii się kręci. I żałuję, że nie mam wyżej wzmiankowanego ustrojstwa ale to tylko mój uzasadniony i bez pośrednich konotacji żal, że nie posiadam zbędnego tysiączka na ten przykład. Całkowicie zbędnego i przeznaczonego właśnie na taki a nie inny cel. Koniec marginesu.

No to poszliśmy z Wujkiem Bornem i z wózkiem zaopatrzonym w Należną Wózka Zawartość po majonez i na pocztę i do parku. Majonez mało ekspresyjny jest, więc pominę go w opisie, na poczcie zaś odebrałam paczkę oszukując po drodze dwadzieścia osób i pobierając karteczkę pozostawioną samopas na blacie automatu kolejkowego. Nie wiem nawiasem mówiąc po kiego grzyba ludzie biorą świeży numerek 5762 i czekają iks lat, skoro na tablicy świetlnej dopiero 745 a na wierzchu leży jak wół wolny i swobodny, niewykorzystany 749. Ktoś wziął i zrezygnował. Ok. To ja chętnie oszukam i wepchnę się po chamsku w te oczekujące 28 osób by z Lokatorem zająć 20 sekund pani z okienka B. Tu – podpowiadam – widzę kolejne miejsce, do którego można się przyczepić w moim przeczystym wizerunku telenowelowej madonny.

Następnie udaliśmy się do parku gdzie przy akompaniamencie kwakań i treli zostaliśmy z Igorem obfotografowani ze wszystkich stron i we wszelkich możliwych rzutach przestrzennych. W przypływie poświęcenia położyłam się nawet w trawie by Lokator miał lepsze ujęcie swojego lepszego profilu. Mam nadzieję, że doceniasz Synu moją pomysłowość jak również fakt, że na TYCH spodniach w paski będę teraz miała plamy niespieralne nawet w telewizji. Chyba, że Pan Chajzer chodząc po kolędzie zbłądzi akurat przed nasze drzwi i pokaże nam biel swoich skarpet.

Wróciliśmy razem ze zmrokiem, dotlenieni do rozziewania i podziękowawszy Wujkowi Bornowi za znakomitą robotę udaliśmy się niezwłocznie spać. Przynajmniej męska część nas.

Bo żeńska siedziała i dumała do piątej trzydzieści o tym, że ‚z tych nerw’ ten brzuch co to ją bolał, boli nadal i nie puszcza. Albo, że nawet w polskich sądach najpierw się wysłuchuje obu stron zanim się wyda opinię. A w ramach walki z rasizmem o tym, że najbardziej wierzący w coś/kogoś są z reguły najbardziej zaciekli. Albo o czytaniu ze zrozumieniem. O patrzeniu i nie widzeniu, o słuchaniu i nie słyszeniu. O ocenianiu zachowań, nie osób. O nieomylności i braku. O nadmiarze i zrozumieniu. O tym, że można jechać dowolnie i na gapę, nawet jeśli nie ma się pojęcia dlaczego, po czym i co to komuś wyrządzić może w głowie. O tych, którzy nie mają za co mi dziękować i o słowach rozkładanych na atomy. Dzień po dniu. O nie spływaniu. O kompleksach i żałosnym w kąt wtulaniu. O zagryzaniu warg i jednostronności. O markerach nie do mazania po kartce i o ludziach, których czasem mija się w drodze, a czasem przy piwie i już się myśli, że ich zna. O prawie świeżości i uprzedzeniach. O efekcie halo. O granicy pomiędzy milczeniem a ciszą. I o tym i o owym i jeszcze o czymś czego już nawet nie da się dziś sprecyzować. Ani w ogóle nic. A potem wstała, wypiła kawę i jakby nigdy nic umalowała oczy tuszem do rzęs w kolorze very black. Very red oczy.

Luźna sugestia:
Najlepiej nie komentować tej notki.
Przynajmniej będzie uczciwiej.

_____________________
Ps. Nie jest to notka, której adresatem jest Pecha. Jeśli ktoś tak pokojarzył to się pomylił. Notka ma adresata zbiorowego, podzielonego na ludzi, którzy najpierw głaszczą po głowie, że ‚tiu tiu’ i ‚fajna bajeczka’ a potem, nie mając pojęcia co z czym i dlaczego, krzyczą. Bo ktoś coś powiedział. I to wystarczy. Nie muszą znać rewersu. Często coś zupełnie bez sensu krzyczą. Albo dawno zgubili już sens i walczą dla samej walki. Albo krzyczą zza cudzych pleców bo przy okazji, bo mają jakieś utajone, irracjonalne pretensje i nie umieją powiedzieć wprost o co im chodzi. O tych właśnie ludziach.
Sprawa z Pechą została już wyjaśniona i mam nadzieję, że zrozumiana. Nieporozumienia się zdarzają. Grunt, żeby umieć o nich rozmawiać. Najlepiej z samym zainteresowanym. Mnie jak widać wychodzi różnie. Ale próbować będę. Uczę się.

W odpowiedzi

Przeprosiłam, bo tak czuję.
Przemyślałam, emocje opadły, ochłonęłam.
Nie zapomniałam ale nawaliłam – tak czy inaczej.
Nie lubię nawalać.
I chryj też nie lubię.
Nie żałuję swoich słów bo są moje i się do nich przyznaję.
Głupio jest mi za to gdy patrzę na to domino.
Nie taki był zamysł ale efekty z reguły różnią się od zamysłów.
A wydawałoby się, że tylko dwie tam na tych huśtawkach byłyśmy.
Niewyparzony ozór też mam. Swój własny.
I niestety nie mam go na kogo zrzucić bo sama go sobie wyhodowałam.

Za często wydaje mi się, że jestem w porządku, za rzadko jestem.
Bo przecież to co wychodzi się liczy, nie to co w zamyśle było.
Dużo przede mną. Oj dużo.

Za komentarze dzięki. Wszystkie.
Wiele wniosły.

__________________
Ps. Herr Dachs – to nie dzielność, staram się być odpowiedzialna za to – bez martyrologii i zbędnego zadęcia – spierdolę. Nawet jeśli niechcący. Albo zwłaszcza.

Bo moja racja będzie zawsze bardziej mojsza niż twojsza

Pora chyba zrewidować swój pogląd na ludzi.
Do tej pory strasznie dziwili mnie ci, którym wydaje się, że wszystko wiedzą.
I zero tłumaczeń bo i tak klapki.
Teraz mam tych co wiedzą.
Im się nawet nie wydaje.
Jest tak jak mówię bo tak jest i tak mówię. Nie ma innej możliwości. Kropka.
Ok, można i tak.

Tylko czemu mi przykro?

Może dlatego, że bliżej niż dalej uderzyło. Nie spływa. Tak mam. Bo gdyby naprawdę to by mi się zrobiło głupio. Przyznałabym się i przeprosiła. W końcu gdyby zgiełk to mogłabym. A tak…

Trudno.
Nie potrafię udowodnić, że nie jestem wielbłądem.

Afroman

Minęło siedem miesięcy. Dziś właśnie.
Pierwsza ‚dorosła’ wanna.
Pierwsza miłość w żłobku.
Pierwsza podróż spacerówką na siedząco.
Facet mi rośnie.

Ten czas mógłby trochę przystopować.
Odrobinę.

Mechatronika dla opornych

– No bo jak kto mie tak wkurzy.. tera, to sso? Mam przylutować czy jak?
– Przylutuj Krzysiu, przylutuj.
– Ale tak o?
– Tak o przylutuj.
– Ale widzisz.. sz.. bo niby tak… ale jak odda?
– Jak dobrze przylutujesz to nie odda.

Pan Krzysio zmarszczył brew i rozejrzał się po autobusie. Badawczo i z niechęcią lustrował kolejnych pasażerów linii numer 159 a jego spolegliwy kolega ochoczo przystał na propozycję: ‚to może jeszszcze lufkie?’ i zapoznawał się bliżej z asortymentem Konesera. Spółki z ogromną odpowiedzialnością. Panowie wyjęli kielonki ‚bo kurturarnie być musi żeby nie wiem sso’ i napoczęli właśnie kolejny literek. Kolega Pana Krzysia miał bowiem ‚problem serssowy’ i należało go poważnie przeanalizować. Pasażerowie kurtuazyjnie nie wnikali. Dwaj koneserzy podróżowali więc w spokoju, rozsiewali wątpliwego powabu aromat i delektowali się podejmowaniem życiowych decyzji: ‚cały czy pół?’. Po zerwaniu banderoli i rozpoczęciu ‚losowania’ Panem Krzysiem targnęło jednak poczucie męskiej solidarności i postanowił wspomóc kolegę nie tylko słowem. A że świat jest niesprawiedliwy i pełen zdrajców, można by komuś tak przylutować na zaś. Na wszelki wypadek.

Emocje z kolei teraz mną targnęły z lekka bo traf chciał, że to akurat ja Pana Krzysia siedziałam najbliżej. Tuż za konkretnie rzecz ujmując. W dodatku ze śpiącym w nosidle Lokatorem. Lokator oczywiście spał nieświadom zagrożenia jakie niesie lutownica w środkach komunikacji miejskiej. Gdyby świadom był z pewnością obroniłby swoją wrażliwą matkę stosownym ciosem w potylicę agresora i poprawił kopniakiem z półobrotu. Przy optymistycznym założeniu, że agresor poczekałby z atakiem jakieś dziesięć lat. W porywach do piętnastu. Bez zawieszeń.

Tymczasem świadoma lokatorskich braków w tajnikach wschodnich sztuk walki postanowiłam zachować spokój i zamarłam. Podczas gdy Pan Krzyś wyszukiwał w swojej osobistej wyszukiwarce ocznej potencjalnych amatorów lutownicy, ja usilnie podziwiałam krajobraz za oknem. Bardzo ciekawy był zwłaszcza słup z transformatorem i odrapany plakat z repertuarem teatru na rok 1998. Bardzo. Dla Pana Krzysia najwyraźniej też bo wlepił we mnie mętnie przekrwione ślepia i wypalił:

– A na sso panenka tak se paczy, sso?!

– Eeegyszerre tegnap remaalom… – usłyszałam nagle własny głos.

Pan Krzysio zgłupiał doszczętnie, wytrzeszczył się nieco, napiął z wysiłku czoło, bąknął pod nosem coś na kształt ‚yyyy’ i powrócił do kompana rozdziawionego w wyrazie bezbrzeżnego zdumienia obdarzając mnie – głośno już – stwierdzeniem:

– I po sso się uczyć tych jenzyków jak się dogadać nie idzie?

No nie idzie. Ni w ząb 😉

A ja chciałam tylko dodać, że języka węgierskiego nie znam i znać nawet nie bardzo mam ochotę a zacytowałam jakiś tytuł sztuki ichniego reżysera, który w panice wyczytałam z resztki tego plakatu wyblakłego. Nawet nie wiem czy przypadkiem nie obraziłam biednego Pana Krzysia. Wiem za to, że w sytuacjach kryzysowych wychodzi ze mnie coś co samą mnie wprawia w prawdziwe osłupienie.

Ogłuszenia patafialne

W piątek śpiewamy juwenalijnie w Dużej Auli Gmachu Głównym Warszawskiej Polibudy o 18.30.
Wstęp wolny i swobodny.
Duża Aula to to na co wypadamy zaraz po wejściu – nie da się przeoczyć.

W niedzielę dla odmiany w Akademii Muzycznej im. Frycka Chopina o 17.00.
Bezpłatne wejściówki są do odbioru w Biurze Koncertowym AM.

Będzie klawo, zaśpiewa z nami Arsen (ten od emisji głosu) i być może nawet Mały da się namówić w którymś bisie (optymistycznie zakładając bijącą brawo publiczność, bisy i kwestię namawiania Małego) do zaśpiewania ‚A wonderful life’ Armstronga.

Do zobaczenia/usłyszenia/pomyślenia*

*potrzebne dopisać

Walking on the moon

Szósta zero. Budzik wyrywa mnie ze snu z korzeniami. Aaaaa – krzyczą nawet paznokcie. Nie chcę się oddzielać od marzeń. Kołdra jeszcze przez chwilę oddycha miarowo. Za chwilę wszystko rozpłynie się w poranku. Niemal czuję ból odrywając dłonie od hamakowych sznurków. Powieki ciężkie od snów. Smak świeżych malin i zapach rozgrzanej lipcowym słońcem ziemi, słomkowy kapelusz, którego nigdy sobie nie kupię bo jak to tak, mydlane bańki, rumieńce, jabłko głaskane w kieszeni płaszcza. Wszystko zmienia się w szaroburą poświatę. Zza żaluzji kłania się codzienne drzewo. Dzień dobry Panie Czwartku. Średnio dobry ale co Pan temu winien. Rozczulam się przez moment widokiem śpiącego w najlepsze w swoim łóżku Syna. Jeszcze ma czas. Otulam Go szczelniej kocem, jakby to otulenie i ten koc były najświętsze pod słońcem. Taki rytuał, żeby lepiej Mu się weszło w nowy dzień. Uśmiecha się lekko, bezwiednie, prawym kącikiem ust. Całkiem jak ja. Rozpływam się jak miód gdy wzdycha przez sen. I już jestem miękka i ciepła. Pluszowa. Ostrożnie całuję Go w czoło, by nie zbudzić, by nie zepsuć tego co każdy musi wyśnić sobie sam. Dzień już jest dobry. Cichutko wpuszczam radio pomiędzy ściany. Głos spikera szemrze, że burdy, że korki, że strach – ja idę myć zęby. Szósta dwanaście. Lustro mówi mi, że nie mam czoła. Rozpaczliwie próbuję się obudzić. Chłodny prysznic i zapach bzu. Zawinięta w ręcznik wypijam pierwszą kawę. Łykam pierwszą połowę szklanki tabletek. Podręczny zestaw zdrowia. W międzyczasie karmię twarz nawilżającym kremem. Nigdy nie chce mi się wklepywać. Trudno, polubię swoje przyszłe zmarszczki. Gdy zamykam się w ubraniu i wspominam wczorajsze ostatnie dziesięć minut meczu, z pokoju już dobiegają odgłosy tygrysa co połknął groszki choć w brzuchu ma dziurę. Syn się obudził i pragnie towarzystwa. Mówię, że dzień jest dobry i pytam jak Mu się spało. Odpowiada wymijająco i pokrętnie, że śnił Mu się Dubaj. Albo tuba. Nie zrozumiałam dokładnie. Potem następuje szereg wokaliz o tematyce współczesnej osadzonych głównie w sylabach ‚ta’ i ‚ba’. Wariacje na temat ‚pu’ wystepują w godzinach wieczornych. Nie wiem skąd się bierze niezaprzeczalnie wyraźne ‚tata’. Chwilowo słowo to pozostaje bez odzewu. Może się nauczę. Szósta dwadzieścia. Maluję rzęsy czernią w impresjonizm jednocześnie usiłując okiełznać ekspansywne skłonności syna do łazienkowej półki z kosmetykami. Nie daje się przekupić łatwo. Do mydła w płynie w pojemniku z dozownikiem dołączyć musi ulubiony flakon Bvlgari Omnia. Na szczęście kształt obu przedmiotów uniemożliwia połknięcie bądź wciśnięcie ich do nosa przez niemal siedmiomiesięczne dziecko. Syn jednak ambitnie próbuje wepchnąć sobie oba do gardła. Dziąsła swędzą, rychłe przybycie zapowiedziały zęby – oj będzie bal. Chwilowo cieszę się przyjemną ciszą przetykaną tylko nieznacznie gaworzeniem i guganiem Człowieka Na Tropach Mowy. Szósta trzydzieści dziewięć i pół. Człowiek Na Tropach Mowy przyjmuje swój udział w przemyśle farmaceutycznym łykając wszystko bez protestów. O dzięki Ci Synu, że jesteś taki wyjątkowy i nie robisz mi wyrzutów. Jeszcze. Po wetknięciu szlachetnego tyłka w nieco mniej szlachetną pieluchę, trudnej dyscyplinie zakładania body rozmiar 68 przez głowę rozmiar 45 i upchnięciu reszty delikwenta w rajstopach w łosie, zatykam zniecierpliwione dziecięce usta przygotowaną butelką ciepłego mleka bez mleka i opowiadam coś o kosmosie. O białych karłach i próżni. Że nie wiem czy próżnia jest właściwie brakiem czy zerem. Bo jeśli brakiem to jak wytłumaczyć bilans ujemny wszeświata. Powinnam opowiadać chyba o Teletubisiach ale o nich akurat nie mam pojęcia. Wiem, że są. Jutro będzie odcinek o liniach papilarnych i metodach kryminalistyki. Chyba, że podszkolę się w tematyce X-manów czy innych superbohaterów. Byłoby łatwiej gdybym czytała komiksy. A tak to ewentualnie mogę o Asterixie czy Kokoszu. Siódma jeden. Macham nogą w takt ejsidisi. Syn burpnął, znak to, że można przyodziewać. Dżinsy, bluza w paski i z kapturem, buty, czapka z daszkiem i obrazkiem piaskarki na daszku, czerwona bandanka na szyję i smoczek ze smyczą – gotowi do desantu. Jeszcze tylko własne glany, skóra, torba, śmieci do śmietnika a klucz w zamek. Dwa zgrzyty Gerdy bez Kaja zamykają poranek. Dwadzieścia trzy schody w dół. Siódma osiem. Syn w nosidle wzbudza zainteresowanie otoczenia. Otoczenia życzliwie uśmiecha się do uśmiechniętej nosidła Należnej Zawartości. Psie kupy zarosły trawą i żywopłotem – zrobiło się ładnie. Na przystanku gwar i harmider. Że młodzież, że wychowanie, że polityka. Z odsieczą nadciąga trzynastka. Wnikamy w tłum z nadzieją, że uda się przeżyć bez przygodnie napotkanego łokcia czy torebki. Stoję w drzwiach, Syn podskakuje wesoło odbijając mi żebro, starsza pani uśmiecha się do piaskarki na Jego z daszkiem czapce, piaskarka pozostaje emocjonalnie nieodgadniona. Dwa przystanki i wypływamy na powierzchnię przystanka. Nie bez ulgi. Razem z nami wypływa co najmniej mała bieszczadzka wioska. Szkoda, że bez Bieszczad. Odłączamy się od szurającego tłumku i pędzimy do żłobka. Siódma szesnaście. Brzęczyk domofonu z karteczką ‚Grupa numer 1’ wita nas głosem Żłobkowej Cioci Etatowej. Jednej z pięciu. Tę oboje lubimy najbardziej. Syn już rozpoznał i uśmiecha się radośnie. Rozpinam bluzę, zdejmuję czapkę i buty, odwiązuję z szyi czerwoną bandankę. Moją motocyklową. Zostawiam w innych rękach część mnie. Znika za drzwiami z namalowanymi wagonikami i lokomotywą cała radosna. Jak zawsze. Przytulę ją dopiero o szesnastej. Tymczasem pakuję ubrania w rozmiarze 68 do szafki z numerem trzy. Są jeszcze ciepłe od dziecka. Wącham czapkę z piaskarką i z daszkiem. Na szczęście czy z przyzwyczajenia – nieistotne. Lubię. Pachnie rumiankową oliwką i myślami o tygrysie co połknął groszki choć ma w brzuchu dziurę. Siódma dwadzieścia siedem. Jedenaście schodów w dół. Drzwi, furtka, ‚dzień dobry’ dla dozorcy, kamieniczne podwórko, brama, przystanek. Dwudziesty czwarty tramwaj żółty do połowy wiezie mnie do pracy. Na uszach ‚Matilda, take the money and run’. Run, run, run.

Dodaj.