Dzień

Jeszcze watły nieco ten nasz Lokator ale ale…

Pierwsza w miarę normalna doba.
O ile w tych warunkach można mówić o normie.

Zdrowiejemy.
Damy radę.
Prawda, Młody?

Noc

do pracy docieram na raty
w tramwaju robi mi się słabo
beret bez szemrania sadza mnie na miejscu z krzyżykiem
trzecia ‚ósemka’ w końcu dowozi mnie do celu
oby do piętnastej
oby do rana
rytm dwuzmianowy
bez zmian

Nagłówek nie może być pusty

Jest gorzej.

W dzień było w miarę dobrze. Pogorszenie przyszło wieczorem. Młody nie chce jeść a jak już coś uda Mu się przemycić choćby przez sen to zwraca więcej niż zjadł. Chudnie. Wenflon w stopie też nie zdał rezultatu i po kolejnym podziurawieniu w różnych miejscach nowy kranik wylądował na dłoni. Dłoń. Jak to dorośle brzmi. Zwłaszcza gdy ma się do czynienia z łapką wielkości maminego małego palca. Następny ponoć będzie w główkę. Nie ma już miejsca…

Kroplówka kapała sobie całą noc a ja kiwałam się skulona na podłodze. Jak się mocno obejmie kolana rękami to robi się bezpieczniej. Po prostu nie mam już sił by się martwić. Więc się nie martwię. Robię swoje. Przecież to, że się pomartwię nic nie da. Jemu nic…

Lokatorskie sny poznaje się po mrugnięciach powiek i ogólnym drżeniu. Przypomina mi się mały psiak, który śni o misce pełnej ciepłego mleka. Albo o bieganiu po trawie. Nie wiem o czym śni Igor ale od czasu do czasu delikatnie się uśmiecha. Nawet gdy jest bardzo chory. Myślę więc, że same dobre rzeczy. I że przez sen nie czuje, że boli. Taką mam przynajmniej nadzieję. Rano krople nadal odmierzają mój świat. Całuję Syna na dzień co ma być dobry i zbieram się do pracy. Słaby jest. Ubieram, przewijam, mierzę temperaturę, ważę, karmię. Zonk.

Na dworze trzy głębokie wdechy. Po powiekami sucho. Jak zawsze odkąd jest On. Przecież nie mogę się rozkleić. Tramwaj.

bę-dziedobrze.. bę-dziedobrze.. bę-dziedobrze.. bę-dziedobrze.. następny przystanek: świat.

Wieści

Piątek był straszny. Tak straszny, że nawet myśleć już o tym nie chcę.

‚…skończone cztery miesiące, gorączkuje (39,5 po Efferalgan 80), trudności z wybudzeniem, brak apetytu, biegunka, wymioty, duszący kaszel, zasinienie, oddech płytki, nieregularny, zanikający, utrata przytomności, stan krytyczny…’

i że odwodnienie to kwestia trzech godzin.

……………………………………………………………………..

Od piątku jestem w szpitalu z Młodym bez przerwy. Wnioskując z opinii lekarzy trochę to potrwa. Na sali jest czwórka dzieci. Wszystkie błędnie zdiagnozowane przez doktora Kowalskiego. Wszystkie przywiezione w stanie ciężkim. Jak będzie po wszystkim wybieram się do kierownika przychodni. Zapowiada się dłuższa rozmowa.

Nie sądziłam, że można nie spać i nie być zmęczonym. Mało tego – wcale nie być sennym. Chyba jadę na adrenalinie. Młody jedzie głównie na inhalacjach i kroplówkach. Zaliczyliśmy już pęknięcie żyły i próby założenia wenflonu we wszystkich dostępnych miejscach. Obecnie igła siedzi w stopie.

Nie powiem co mam w środku gdy patrzę na tego małego, wycieńczonego człowieka pokłutego jak poduszka do igieł. Głównie śpi. I tylko te sińce wokół oczu i biała, prawie pergaminowa skóra mówią jak bardzo jest chory. Ale dzielny jest. Twardziel.

Zapalenie płuc. Ostra faza. Wskaźniki zapalne już w normie. Wyższej ale normie. Antybiotyki i mukosolvan działają. Z dnia na dzień jest lepiej. Weekend był decydujący i kciuki zsiniałe od ściskania pomogły. Nie można jeszcze mówić o tym, że jest dobrze ale z najgorszego już wyszliśmy. Będzie żył. Paznokcie zgryzłam do krwi. Czeka nas jednak jeszcze jedna przeprawa. W szpitalu panuje rotawirus, czyli popularna grypa żołądkowa. Ja się trzymam ale Młody złapał. Zero odporności i ledwie cztery miesiące robią swoje. Przykro patrzeć.

Szpital na Działdowskiej jest koszmarny. Byłam w wielu szpitalach ale ten zrobił na mnie najgorsze wrażenie. Personel robi łaskę, że w ogóle otworzy usta a prusaki mają tu sześciopasmowy tor wyścigowy. Lekarze są w porządku ale po obchodzie znikają i wtedy zostają Jaśniewielmożne. Wtedy jest trudno. Rodzice to tylko tania siła robocza. Ona roznoszą tylko lekarstwa i opieprzają za jabłko.

Matka ma siedzieć 24 godziny przy dziecku. W pokoju mają być tylko jego rzeczy. W sali nie można jeść. Jeść można na korytarzu. W kucki. Dziecko musi zostać w pokoju. Jest telewizor ale nie można go włączyć. Po co więc jest? Pielęniarki oglądają w nocy na fotelach powtórki. Niby są w pracy ale…

Przy dziecku może przebywać tylko jedna osoba. Do każdego łóżka jest tylko jedno krzesło. W kuchence stoi 8 wolnych. Można pożyczyć? Na godzinę? Nie. Dlaczego? Bo nie. Wszystkie torby i plecaki mają zniknąć. Buty też. Kapcie i koniec. Na grzejnikach nie można suszyć pieluszek. Grzejniki mają być puste. Suche powietrze? To szpital a nie hotel. Pacjeci mogą korzystać w określonych godzinach z kuchenki (ale nie mogą tam jeść). Mają też do dyspozycji dwie półki w lodówce, czajnik i mikrofalówkę. Dzieci jest czterdziestka.

Toaleta jest jedna. Piętro niżej. Dwa sedesy, mikroskopijna umywalka, papieru i mydła brak. Wszystko trzeba mieć własne. Ćwiczę cierpliwość. Ale nie wytrzymuję. Mówię co myślę. Jak zawsze. I dosadnie. Teraz będzie chyba jeszcze trudniej.

Najtrudniej jest nocami. Wsłuchuję się w chrapliwy i wątły oddech Syna. Czy znów się urwie? Nie, oddycha. Nadal oddycha. Kroplówka odmierza sekundy do rana. Miliardy sekund. Czas zwalnia. Teraz, gdy jestem z pracy, przy Młodym jest Hal. Czuwa. Hamuję się by nie wisieć na telefonie. O piętnastej skończę pracę i zacznę drugi etat. Ten ważniejszy. Mamowanie. Szkoda tylko, że szpitalne. Wyśpię się i odpocznę w trumnie. Kiedyś. Tymczasem robię swoje i nie pozwalam sobie skakać po głowie. W końcu płacę te wszystkie składki. Ciężko jest. Ale da się. Musi.

Przyjmę dowolną ilość pozytywnej energii i dobrych myśli. Chyba jeszcze nigdy nie były tak potrzebne. Całodobowo zaś prowadzę monologi z aniołami. Żeby nie chciały więcej.

Nie oddam.

Jestem oceanem spokoju…

Minęła dwudziesta trzecia. Siedzę pochylona przy małym szpitalnym łóżeczku i trzymam jeszcze mniejszą rączkę. Trzymam ostrożnie. Blada bardzo. Mój Synek…

Wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie. Wszystko.

Podobno w powtórzone tysiąc razy łatwiej uwierzyć.

Nie umiem się modlić.

Chrypa w fazie kulminacji

Telefon.

– Hhalo? – rzężę do słuchawki
– Dzieblabry – lekka konsternacja po drugiej stronie światłowodu
– Bla – odpowiadam grzecznie
– Proszę pana, tu Kamil Czwartek, dzwonię z firmy XY Management..
– To powinien pan zadzwonić wczoraj.
– No tak, tak. He he. Czy mogę rozmawiać z panią Anną?
– Przy telefonie.
– ???!!! Ach przepppraszam najmocniej… to ja może zadzwonię później.

Trzask odkładanej słuchawki.

Najmocniej się nie gniewam.
Ale żeby już nawet bez wizji wystraszyć chłopaka?

Się porobiło, kurka siwa.

Pan Dojarka i wieniec z różową wstążeczką

Z pracy wróciłam przed siódmą i przed padem na twarz powstrzymała mnie tylko wizja umęczonej rodzicielki z mym zaślinionym i sakramencko usmarkanym dziecięciem na ramieniu. Albo na kolanach bo to się zmienia z prędkością światła. Oboje wyraźnie ucieszyli się na mój widok choć doprawdy pojęcia nie mam dlaczego, ponieważ gdy napotkałam w łazience lustro, rzeczone bydlę bynajmniej nie chciało mi wyznać żem najpiękniejsza. Chyba użyję do następnego mycia – fachowo: konserwacji powierzchni płaskiej – nowego Klina. Z alkoholem. Powinno pomóc. Lustru. Albo mnie.

Dzieć ochrypł, Mamut poszarzał na twarzy, ja doznałam w tramwaju transcendencji – oto efekty wczorajszego Babdeja.

Nie żeby to praca mnie tak zmęczyła. Raczej usilne koncentrowanie się na ‚nie myśleniu o Młodym’, przekierowania energii kosmicznej na tory inne niż ‚Babcia sama w domu – co będzie jeśli pożre ją odkurzacz’ tudzież ‚spotkał katar niemowlaka i wrednie trzymie’. Usilne koncentrowanie się na nie myśleniu męczy jednak bardziej niż samo myślenie. Wytłumaczyć jednak tę zgoła logiczną i dość oczywistą zależność przypadkowej Matce Świeżo Oddalonej jest rzeczą absolutnie niemożliwą i w stu procentach awykonalną. Bo niby to wszystko wiem ale jak pragnę zakwitnąć jest to wiedza li tylko zewnętrzna. Z gatunku tych, które wybitnie ciężko przyjąć.

Zmęczyła mnie też wybitnie przyjaźń z Panem Dojarką, z którym to musiałam nawiązać kontakt dość regularny i owocny, gdyż z uwagi na mój powrót do pracy Dzieć pozostaje w odległości od źródła zaopatrzenia dość znacznej, źródło zaopatrzenia zaś, które mam dość solidnie wmontowane w swą skromną osobę (tak zwany podwójny bufet przedni), powinno na bieżąco podlegać konsumpcji. Jeśli nie będzie podlegać – będzie bolało. Już zresztą boli bo Pan Dojarka to nie to samo co prawdziwy Dzieć tylko zwykła podróba. Pan Dojarka składa się z butelki, pompki i czegoś na kształt lejka i kolokwialnie jest zwany laktatorem. Ale to takie jakieś mało czułe i wyzute z choćby odrobiny romantyzmu. A przecież zamykam się z nim dwa razy dziennie na kwadrans w łazience. To zbliża. Nieprawdaż?

Zbliżona więc z Panem Dojarką, umęczona myśleniem o nie myśleniu oraz łaknąca odprężającej kąpieli i snu iście zimowego jak kania dżdżu, pomknęłam do domu. Po drodze w tramwaju raczył mnie olśnić Pan O Szerokim Zgryzie wpychając mi pomiędzy żebra swój szanowny łokieć. Wtedy to właśnie, pośrodku smrodliwego miasta co ma smoka z ‚gie’ na końcu, o godzinie 18.23 ujrzałam gwiazdy. Najwyższy stopień transcendencji został osiągnięty. Na sugestie co do magicznego słowa Mężczyzna Z Rozwiniętą Żuchwą nie zareagował. Zresztą może to i lepiej bo mógł wykazać się kreatywnością i wyprodukować w odpowiedzi: ‚abrakadabra, kurwa!’. Tak, to zdecydowanie lepiej.

W domu natychmiast zapomniałam o bólu. Ba, mało tego. Zapomniałam w ogóle, że posiadam żebra. Igor senny i marudny, z gorączką i nieustającym gulgotem we wszystkich dostępnych otworach uświadomił mi jaka to ja właściwie jestem wypoczęta. Bo dopiero teraz miało się zacząć. Chłop swoje waży – wiadomo, zakładam zatem, że po szczęśliwym zakończeniu wstrętnego choróbska – a co za tym idzie zwiększonego zapotrzebowania Lokatora na noszenie, mizianie i kołysanie – będę miała ręce do ziemi. Pozytywnym aspektem na pewno będzie możliwość wiązania butów bez się pochylania. Uroczo. Jak diabli.

Noc minęła z przerwami. Podczas pierwszej uświadomiłam sobie, że jestem świnką morską i mam uczulenie na koperek, podczas drugiej wlazłam w kubek z herbatą, później przestałam liczyć. Śnił mi się pogrzeb kartofla. Do tej pory nie wiem kto przyniósł wieniec z różową wstążeczką. Pewnie Młodzież Wszechpolska promuje Barbie – nowoczesną gospodynię domową o nieistniejących wymiarach.

Na deser – cytat z telewizji:

– Ucieszyłam się, że syn chce iść do collage’u. Zawsze był bardzo zdolny a przecież miał umrzeć zanim skończy 6 lat…
– Był chory?
– Nie. Jasnowidz nam powiedział.

8 marca, środa, dzień korniszona i budki z piwem

Tadaam. No to jestem w tej pracy. Jestem cały czas. Miałam nie myśleć. Ale to się średnio udaje. Nawet po urlopie macierzyńskim. Siedzę sobie, i siedzę, i siedzę, i myślę… o Młodym. I o biednej, przerażonej Mamuciej Babci co to z nim została. Wrzaskuna to mi nie szkoda, bo nawet jak choruje, nie traci werwy i uśmiecha się mimo gila do pasa, więc jestem pewna, że da sobie radę śpiewająco. Gorzej z opiekunką. Jak wychodziłam miała strach w oczach. Zresztą już od wczorajszego wieczoru, kiedy to przywiózł ją Zdzich.

Przywieźć ją musiał bo jakoś nie wyobrażam sobie pozostawienia Lokatora w przypadkowym autobusie żeby sobie przez osiem godzin pozwiedzał Warszawę, pracownicza lodówka zbyt pełna a na okolicznych skwerkach chyba też wiosny w najbliższym czasie nie zapowiadano. Ze wszystkich bezwyjściowych sytuacji najbardziej wyjściowy był Mamut. Niby nic takiego ale kto nie zna sytuacji – nie zrozumie. A że nie zrozumie większość to już się dłużej w temat nie zagłębiam. Grunt, że Babcia akurat chwilowo zjawić się mogła. Uff. Przynajmniej do jutra.

Dzisiaj z domu wychodziłam więc z uśmiechem dolepionym jakimś bardzo kiepskim klejem i z mantrą ‚jakoś to będzie’ na ustach. Dziwne, ale tekstu zapomniałam już po 100 metrach. Łatwo nie jest, ale i nikt nie obiecywał, że będzie. Mamowanie to jednak bardzo trudna sztuka utrzymania równowagi pomiędzy ‚prawie’ a ‚za bardzo’. A to baaardzo cienka lina. Staram się strasznie nie być ‚za bardzo’ ale różnie to wychodzi. Denerwię się nawet jak wiem, że nie powinnam. Bo i co mi z tego, że się denerwić będę? Ani to pomoże ani miłe jest. Ale wiedzieć to jedno a wykonywać – drugie. To się denerwię w dalszym ciągu. W końcu Bąbel chory jest. I marudzi. Tak? No. To jestem usprawiedliwiona. I tak w kółko.

Generalnie rzecz ujmując mam w domu Syna, który kicha, prycha, kaszle, beczy i zasmarkany jest okrutnie oraz Mamuta, który nagle zrobił się kompletnie zielony w kwestii młodszej młodzieży i podchodzi do Młodego jak pies do jeża, a do tego wszystkiego w głowie mam cały arabski pchli targ do potęgi entej. Dżizas, co za dzień.

Wczoraj nawiedziłam Pana Dochtora Królika celem zweryfikowania obywatelskiego choróbska i ustalenia którędy można je wykopać. Dochtora Królika nie było a jego kolega zastępczy wyglądał raczej jak borsuk niż absolwent Akademii Medycznej ale dochtor jest dochtor a i ten fajnie ruszał nosem, więc kłócić się nie będę. Na szczęście poza solidnym katarem i związanym z nim kaszlem Młody nie zdążył się zaprzyjaźnić z niczym innym, więc syrop i jakiś siuwaks do nosa musi wystarczyć. W poniedziałek mamy znowu atakować żłobek. Modlę się o odporność jak z reklamy z Panem Pogodynką Zubilewiczem.

Z okazji środy dostałam w pracy tulipana. Powinnam go wstawić w szklankę z kremem nawilżającym_jak_nie_wiem_co Dove, to na pewno postałby do Trzech Króli, ale z braku wyżej wymienionego posiłkuję się kubkiem po herbacie z jakimiś bliżej nie zidentyfikowanymi resztkami. Resztkom się nie przyglądałam ale tulipan wygląda na zadowolonego. O ile tak właśnie wyglądają zadowolone tulipany. Odebrałam też miliony maili, których samo wywalanie do kosza trwało pół godziny. Po prostu kosmos i dworzec centralny. Tak w ogóle to wszystkim mniej lub bardziej zainteresowanym przypominam, że działa już tylko konto pasztetowa_raz@gazeta.pl. Reszty nie sprawdzam nawet bo mi się zwyczajnie nie chce a firmowe jest nadzwyczajnie tylko od biurwowych ą ę i niech tak zostanie. Wyjątkiem jest korespondencja z Alti ale i tak chyba od pół roku nawet ta nie istnieje.

No, to by było na tyle z linii frontu. Z okazji Babdeya wszystkim paniom (nawet tym moherowym… a może nawet zwłaszcza) życzymy goździka i rajstop w celofanie.

Ja, Młody i Chuck Norris

Żeby było milej

No! To sezon chorobowy dla mojej minirodziny uważam za rozpoczęty. Dzieć smarkaty jak nie wiem co. Ja w proszku. Noc była koszmarna i jakoś nic nie zapowiada poprawy. Jutrzejszy dzień w firmie jawi mi się wyjątkowo cudownie. A Młodego to chyba schowam do torby bo w lodówce to może Mu być jednak za zimno. Zawsze wiedziałam, że mam w życiu fart ale żeby aż taki? Chwilowo zajmuję się poszukiwaniem rozwiązań. I mam nieodparte wrażenie, że drepczę w miejscu. Ładnie… Cholera jasna!!!