Ale za to niedziela, niedzieeelaaa będzie dla nas

Niedziela przywitała mnie przecudną pogodą. Zimno co prawda sakramencko i szczerze powiedziawszy cienko zapowiadało się samo wstanie z łóżka ale po przełamaniu pierwszych barier dźwiękowych w stylu ‚osz_w_mordę_ale_pii’ i szoków termicznych w stylu ‚oł_dżizas_ja_cię’, po pospiesznym narzuceniu na grzbiet wszystkiego co znajdowało się w zasięgu wzroku, dało się na wyżej wymieniony grzbiet wrzucić i nie miauczało przeciągle, oraz po jeszcze pospieszniejszym rozpaleniu w piecu… okazało się, że ta niedziela to w gruncie rzeczy fajna jest.

Przy okazji stwierdziłam, że mogę ze spokojnym sercem startować w zawodach o zabarwieniu erotyczno-termiczno-wizualnym pod tytułem ‚Kto szybciej podnieci ogień’. Nie wiem czy to widok mnie odzianej świątecznym porankiem w tekstylia rozmaitego pochodzenia i zastosowania za to na bosaka, czy też brak jakiegokolwiek makijażu na obliczu zaróżowionym od chłodu i zaczątków wkurwu za to z deczka już usmarowanej sadzą na lewym policzku (co okazało się dopiero po późniejszych ablucjach przed lustrem). Grunt, że ogień podniecam wybitnie szybko i pierwszorzędnie. Hmmm… właśnie marsowy grymas ciśnie mi się na lico z przenikliwą myślą w parze ‚szkoda kurde, że TYLKO kurde ogień kurde’ ale powstrzymam gada w zarodku i ukatrupię kęsem jabłka.. Grzduk. No.

O czym to ja? Aha. Niedzielny poranek, za oknem raj na ziemi, w chałupie już wesoło trzaskają drwa i skwierczą węgle w palenisku i ja szukająca skarpetek jednocześnie grzejąca kuper od coraz cieplejszego pieca. Szczęściem skarpetki udało się zlokalizować w promieniu zasięgu ramion, bo inaczej musiałabym odstąpić moje miejsce w loży grzewczej honorowej Stefanowi. A Stefan tylko na to czekała tęsknie mrużąc oczy do popielnika.

Ubrana, odświeżona i szczęśliwa, że nie muszę iść do pracy zjadłam z mamutami śniadanie i komentując świat sobie tylko znaną melodią udałam się na spacer. W tak zwanym a ulubionym przeze mnie międzyczasie przyszło mi do głowy, że telefon i okulary zostawiłam w domu na stole i że może to być okoliczność nieco utrudniająca bytowanie we współczesnym świecie ale zaraz potem zdałam sobie sprawę, że w zasadzie to niekoniecznie. Albowiem po pierwsze primo jest nieco jakby wcześnie i większość normalnych ludzi jeszcze drzemie albo przynajmniej byczy się koncertowo i ani myśli o tym, żeby cokolwiek ode mnie chcieć, więc nie będzie mamutów nawiedzać brzęczykiem mojej komórki, po drugie primo śnieg i tak jest jasny jak cholera, więc bez czy w okularach czy bez nich – widzę tyle samo, po trzecie zaś primo ultimo – jest niedziela i mam wszystko gdzieś a gdzie to nie powiem bo to bardzo głęboko i nieładnie i pojęcia nie mam zielonego jak to się tam wszystko mieści.

Na spacerze udało mi się w lesie zaliczyć śnieżną zaspę, która słowo daję usypała mi się na lewo znienacka i jestem bardziej niż pewna, że trzy sekundy przed moim upadkiem jeszcze jej tam nie było i wystraszyć zająca i parkę małoletnich obścisków – sama nie wiem które bardziej – czy kicaka czy zakochanych. Pod lasem natomiast udało mi się wpaść w dołek zasypany co prawda śniegiem i wydający się równiną, jednak zasypany TYLKO śniegiem a śnieg jak wiadomo w zetknięciu z Bajkami rodzaju ludzkiego wykazuje wysoce mało dżentelmeńskie właściwości zapadawcze i pochłania Bajki nawet bez mlaśnięcia.

Z rzeczy udanych to udało mi się jeszcze wygramolić się z dołka wprost na spacerującego z pieskiem młodziana o fizjonomii młodego gniewnego poety skrzyżowanego z Judem Law, z którym w sprzyjających okolicznościach natentychmiast chciałabym spłodzić kilka sonetów i fraszek a może i nawet jakąś odę, jednakowoż okoliczności w jakich ów młodzian z pieskiem mógł się z moją wybitną osobą zaznajomić były jak dla mnie wybitnie mało wszelkiej twórczości sprzyjające. Nie dość, że pierwsze co mógł usłyszeć to sapanie, chrumkanie, parskanie śniegiem i jakieś wyjątkowo wyszukane epitety pod adresem wzmiankowanego dołka wypełnionego śniegiem świeżym a sypkim, z którego następnie – co było pierwszą rzeczą jaką mógł ujrzeć – wytarabanił się mój ośnieżony zadek a w chwilę później cała biało-rumiana reszta uwalana bieżącym opadem atmosferycznym równo od czubka czapki po buty.

Szfak! – wymsknęło mi się tylko gdy zobaczyłam młodziana z pieskiem i miny ich obu. Pan prezentował osłupienie totalne połączone z rozbawieniem tak wielkim, że ledwie tylko powstrzymywał wybuch straszecznego rechotu a pupil był najwyraźniej targany sprzecznymi emocjami – czy rozdziamgotać się w szczeku na widok tego czegoś co widzi a co najbardziej zbliżone zapewne do Yeti było czy zamerdać się na śmierć. Najwyraźniej czworonogi mnie lubią nawet gdy przypominam raczej śniegową kulę niż najlepszego dwunożnego przyjaciela psa bo mały merdacz okazał wielką radość z nieoczekiwanego spotkania. Młodzian nie zdążył okazać bo został w trybie niejednostajnie przyspieszonym pozbawiony obiektu rozbawienia… znaczy zwiałam. I to prędko. Mam nadzieję, że nigdy więcej go już nie spotkam bo chyba będę się musiała zapaść ze wstydu w jakąś zaspę a gdy zmieni się pora roku będzie to dość trudne.

Dotarłam do domu, gdzie zastałam na pozostawionym miejscu okulary i telefon, polepszyłam sobie wzrok, skonstatowałam, że w telefonie głucha cisza i pognałam na podwórze lepić bałwana. Bałwan udał się przedni. Trzyczęściowy z miotłą, szalikiem, garnkiem do gotowania bigosu, marchewką i czarnymi węgielkami. Żałuję, że nie posiadam aparatu bo zaraz bym go uwieczniła i pozostawiła za wzór dla potomnych. No ale w końcu albo ma się szczęście do zawierania przygodnych znajomości albo umie się lepić bałwany. Jak widać to drugie wychodzi mi o niebo lepiej ale może to dlatego, że jak mawia Siostrzyca w chwilach prawdziwie siostrzanej czułości – ze mnie samej niezły bałwan. Tak, w istocie. Za królową śniegu to bym się raczej nie podała.

Potem mnie naszło jeszcze bardziej i wylądowałam… na sankach. Mało tego, że na sankach to jeszcze na Ursynowie, u stóp największej górki do zjeżdżania na sankach jaką kiedykolwiek widziałam. Nie mówię tu o górach w sensie ogólnym tylko o takich specjalnie saneczkarskich. No to ta była naprawdę potężna (wysokości gdzieś tak siódmego piętra) i w pierwszym momencie chciałam się w te pędy zawinąć i wracać do swojego Rembridge ale słowo się rzekło, myśl się pomyślała i zjechać trzeba. Choćby na zębach. Na szczęście udało mi się dotrzeć z góry na dół na sankach nie pod nimi i w jednym kawałku masy początkowej. A potem jeszcze raz… i jeszcze… i następny… i jeszcze jeden… i potem jeszcze z tego bardziej stromego zbocza. Fajnie było i tyle. Znów się naśmiałam do pędu powietrza i zachłysnęłam szczęściem. Ech ta zima to piękna jest. Nawet gdy taka mroźna. I nawet gdy trzeba palić w piecu i odśnieżać chodnik i podwórze i nawet gdy rano po przebudzeniu widać obłoczek oddechu. Warto. Latem nie można się tak wytytłać w śnieżnym dołku, wystraszyć młodzieńca z psem, ulepić bałwana z marchewkowym nosem, pognać na drugi koniec Warszawy by zjechać sankami z najwyższej górki i z bananem od ucha do ucha wsiąść do autobusu byle jakiego…

Chciałam jeszcze coś porobić, gdzieś pójść, kogoś swoim optymizmem, który mi aż uszami wyłaził, zarazić ale mimo tego, że mam w stolicy sporo znajomych i to w sumie dość wolny od zajęć wszelakich dzień… nikt jakoś nie odpisał na smsa, nie odebrał telefonu, był ‚czasowo niedostępny’ albo informował sztucznie modulowanym głosem, że ‚jeśli to coś ważnego – zadzwoń później’. Nie było to nic ważnego. Po prostu było mi dobrze i chciałam się tym z kimś bliskim podzielić. Tak na żywo. Nie przez telefon. Ale i tak nadal w słuchawce cisza. Trudno, ludzie mają swoje sprawy.

Pospacerowałam jeszcze trochę po pustoszejącym już o zmroku i w takim zimnie mieście, pouśmiechałam się do chmur co takie piękne kolory przybierać zaczęły, poczytałam książkę ale i mnie w końcu zrobiło się mroźno i… wróciłam do Mamutowa. Wróciłam w samą porę bo był gorący rosół z kluseczkami i Mamut prasujący Zdzichowy fartuch Mistrza Cukiernika i Stefan mrucząca pod piecem i ja… uśmiechnięta tym niedzielnym wieczorem z nosem prawie tak czerwonym jak marchewka Ryszarda na podwórzu.

Do zobaczenia w śniegu
Bałwanek

13 uwag do wpisu “Ale za to niedziela, niedzieeelaaa będzie dla nas

  1. to chyba najdłuższa notka jaką do tej pory przeczytałem… 😉 a raczej prawie przeczytałem, bo w połowie zacząłem oszukiwać i czytałem co drugie zdanie ;P jednak wniosek wyciągnąłem taki, że niedziela to dzień wolny w którym ubierać się w codzienne ciuchy nie musimy. a śnieg zastępuje okulary… i te mamuty… co to za jedni? to jakieś ludki czy jak? 😉

    Polubienie

  2. oj, to obawiam się, że ci się tu nie spodoba ;))

    a tak całkie serio to ja wyznaję zasadę, że albo czytaj całość albo wcale – nie będziesz oszukiwać, nic nie stracisz a i z wnioskami problemu nie będzie, pozdrawiam serdecznie

    Polubienie

  3. Bajkowa, a ty jesteś pewna, że reszta czyta od dechy do dechy?
    co do ognia, to była inicjatywa zatrudnienia mnie w straży pożarnej, bo wszystkie ogniska duże i małe przy mnie gasną.

    Polubienie

  4. pepeg – jestem pewna, ze malo kto czyta od dechy do dechy, ale najwyrazniej lepiej sie juz orientuja w caloksztalcie a po co straszyc niewinnych nowych 😉

    a co do ognia to niezle – ja podniecam a ty gasisz ;))

    Polubienie

  5. no dobra to ja sie przyznam bez bicia ze (o zgrozo!) juz od paru miesiecy czytam wszystko od dechy do dechy…
    tak tak…a wiadomo czym to grozi…;)))

    Polubienie

Dodaj komentarz