Ujkent

W piątek Kata zabrała mnie na nocny maraton filmowy. Kocham enemefy. Wiem, że dla niektórych to czystej wody masochizm – dać się zamknąć na całą noc w kinie, obejrzeć 3-4 filmy, wyjść rano na powierzchnię miasta ledwie żywym i jeszcze za to wszystko 25 zeta wybulić – ale jak tylko mam okazję i możliwości (bo akurat fundusz emerytalny się okazyjnie powiększy albo wejściówkę) to zawsze chodzę. Teraz też się udało bo skubana wydzwoniła sobie dwa bilety z bezpłatnej gazety codziennej rozdawanej co rano przy stacjach metra. Fajnie. Dzięki temu mogłam z nią pójść na Noc Kina Norweskiego. Oczywiście spóźniłyśmy się z deczka i do połowy filmu nie byłyśmy pewne, który z nich akurat jest wyświetlany ale koniec końców wydedukowałyśmy bardzo inteligentnie z fizjonomii głównego bohatera, że jest albinosem i to pewnie ‚Noi Albinoi’. Większość filmu obejrzałyśmy ze schodów (aaale było fajnie) bo stwierdziłyśmy, że nie będziemy robić przedstawienia i przepychać się między ludźmi do naszych miejsc, których i tak byśmy nie odnalazły tak prędko bo ciemno jak w kozim zadku i ciasno przy tym strasznie. Oczywiście komentowałyśmy. I oczywiście jakiejś pani obok wlazł z zęby popcorn co go tak ciamkała bo ciągle tylko sykała i cmokała. Już jej chciałam zaproponować wykałaczkę ale ona to miała chyba na tle nerwowym, bo jak na nią patrzyłam to udawała, że nic jej w tę klawiaturę nie uwiera. Dziwna jakaś. Potem nieoczekiwanie stała się ciemność. Taka jebutnie absolutna. Prawie kwarki widziałam. Potem okazało się, że wszyscy mamy telefony z ładnymi, kolorowymi wyświetlaczami i potrafimy je uruchomić. Ciekawa umiejętność. I przydatna. Zwłaszcza podczas awarii prądu. Za czas jakiś stała się jasność, korzystając z okazji odnalazłyśmy właściwe nam miejsca siedzące i – ku nieukrywanej radości pani z popcornem w zębach – resztę filmu obejrzałyśmy w rzędzie R oddalonym od niej o całe kilometry ludzkich głów. ‚Noi Albinoi’ był dla nas najwyraźniej zbyt ambitny w założeniach bo nie urzekł nas jakoś wyraziście ale przyjemnie było posłuchać dość zabawnego w przełożeniu na piątkową noc języka. W przerwie ‚kino’ w ramach wynagrodzenia widzom niedogodności napięciowo-natężeniowych zafundowało wszystkim odrdzewiacz z kofeiną. Po tej kolejce nie chciało mi się już tego pić. Następny był ‚Elling’ i to był strzał w dziesiątkę. Rewelacyjny pomysł, świetny scenariusz, bombowo obsadzone role i ogólnie fantastyczny obraz. A to wszystko by nakręcić opowieść o dwóch wariatach, którzy po opuszczeniu zakładu zamieszkują razem. Pogodną, życiową i momentami zaskakującą. A już głos Ellinga – Kapuścianego Poety to istna wirtuozeria. Śmiech jak 150. Flip i Flap po norwesku z niesamowitym wyczuciem i kompozycją + refleksja. Polecam. W przerwie ‚bardzo dobra kawa’ i kilometrowa kolejka do Wujka Cześka. Szfak, co te cizie tam robią w tych kiblach? Manikiury? Dla mnie kolejność jest prosta – wejść, wylulać się, wyjść, umyć łapy i goł. A te siedzą tam po 15 minut (czyli całą przerwę) i robią się na bóstwa gdy inni skaczą już w ogonku na jednej nodze by honorowo nie oddać moczu na przecudnej urody posadzkę. I na kijek to? Przecież i tak o 6 rano nikt nie będzie patrzył jak taka lala wygląda. Mało tego – nikt nie będzie patrzył czy ona w ogóle wygląda, bo każdy będzie za bardzo skupiony na tym by nie zasnąć. Nie rozumiem sensu Wybiegu Dla Modelek w kinie w nocy. Ciemno, sennie, niewygodnie. Ale każdy ma to co lubi. Następnym filmem byli ‚Kumple’. Ten też nam się podobał. Zabawna, momentami poruszająca historia o sympatii, przyjaźni i… czymś więcej, zrealizowana w dynamiczny i bardzo ciekawy sposób (miejscami styl Jackass ale nie taki rzygliwie głupi tylko faktycznie śmieszny i uzasadniony), dobrze nakręcone to wszystko (to zasłużone brawa dla operatora) a do tego świetna muzyka. I wszyscy aktorzy nam się podobali. Ale może to już taka pora była 😉 Grunt, że film był naprawdę dobry i warto było nie spać kolejne dwie godziny i widać było, że jest zrobiony bez zbędnej góry funduszy za to z głową. Kreatywność to jest to. ‚Historie kuchenne’ to już w ogóle nas powaliły na kolana. Klimat rodem z rodzimego Barei, sceny jak z Gombrowicza i groteskowo przerysowane postaci. Dla mnie bomba. Sam pomysł inwigilowania obywateli przez umieszczanie im w kuchniach wysokich krzesełek z milczącymi, notującymi wszystko, uważnie obserwującymi gryzipiórkami w gajerkach to już sukces. A jeszcze wykonanie… mistrzostwo świata. Polecam, polecam, polecam. Wyszłam z kina rano uchachana jak dzika norka i wcale nie chciało mi się spać. Oczywiście do czasu…

Jeśli chodzi o sobotę…
Sobotę głównie przespałam. Do 15. Bury byłby ze mnie dumny 😉 Wstałam w ciężkim szoku i półprzytomna. Taka zresztą pozostałam do wieczora. A wieczorem? Wieczorem była sesja zdjęciowa z dwiema koleżankami Małej Jaszczurki – Anią i Moniką (znaczy koleżanki obfotografowały mnie), która wyszła ponoć zadziwiająco dobrze. Czyli warto było przetrzymać makijażowanie i ubieranie w szeleszczące tafty 😉 Z braku gorsetu, stosownego do przepieknie udrapowanej długiej spódnicy, przewiązałam się w miejscach strategicznych letnią czarną sukienką. Efekt przerósł najśmielsze oczekiwania. Nie dość, że wyglądam jak nie ja to jeszcze wyglądam ładnie… nawet bardzo ładnie. No proszę. Odpowiedni strój, odpowiedni makijaż i odpowiednie światło i nawet ze mnie da się zrobić femme fatale. Poza tym zabawa była boska, zwłaszcza z wentylatorem i podfrywającą kiecką 😉 Laski zachwycone a ciąg dalszy ma nastąpić. To ja już się cieszę.

Niedzielę za to spędziłam z Halką i Młodym. Najpierw miałyśmy pobuszowac po sklepach i znaleźć dla mnie zimową kurtkę (bo już ta wiosenna, w której łażę zdecydowanie zdecydowanie zdecydowanie za chłodna) i czapkę ale po wyjściu z TESCO (było najbliżej), gdzie nie było niestety nic co mogłoby mi posłużyć w charakterze okrycia wierzchniego na najbliższe miesiące (wszystko było albo brzydkie, albo cienkie jak barszcz Sosnkowskiego albo brzydkie i cienkie jak tenże barszcz), zanotowałyśmy głód i ziąb nieznośny, więc pognaliśmy do domu grzać się i jeść pierogi z kapustą i grzybami. Grzać to się ogrzaliśmy ale pierogi to takie sobier były. Właściwie bezsmakowe. Dobrze, że akurat Mamut zadzwonił co byśmy z Hal na pomidorówkę i kotleta przyjeżdżały. No to pojechałyśmy. Jeden autobus, tramwaj, drugi autobus, trzeci autobus i wyjątkowo szybko – w godzinę – byłyśmy na miejscu. Pomidorówka jak marzenie a do tego kotlet smakujący jak kotlet, ziemniaki jak ziemniaki i marchwka z groszkiem – istna poezja. Potrójny obiad. O rety. To dopiero wyczyn. Ale tłumaczymy się faktem zimy co to zaskoczyła wszystkich i mrozu co to zaskoczył chyba nawet zimę. Najedzone, ocieplone, wyleniuchowane i z wymaćkanym, rozmruczanym, puchatym Stefanem w objęciach. Oto leniwa niedziela. Faaaajnie. Wróciłyśmy późnym wieczorem, trzęsąc się z zimna i szczękając zębiskami na wietrze z reklamówką pełną pierników i ciastek, bo Zdzich z pracy przyniósł (choć pierniki to pewnie znając życie sam w domie zrobił). Bel przywitał nas z radością jakbyśmy znikły na dwa tygodnie a nie na trzy godziny z hakiem. Tak sobie pomyślałam… Na odległość w Mamutowie jest super. Serio serio…

13 uwag do wpisu “Ujkent

  1. 1. a dlaczego nie ma nic o podrywie na glany?!
    2. a aksel hannie jest boski niezależnie od pory. skrzyżowanie rudgera hałera (zapis fonetyczny bo się dziwnie literkowo nazywa;-)) z wysokim człowem i zakolami powstałymi zapewne przez zbyt częste pocieranie o kobiece uda;-P

    Polubienie

Dodaj komentarz