Porky… no powiedz Gibraltar ;)

W piątek jak zawsze nieprzytomna z niewyspania i rasowego (rodowodowego wręcz – sorry Mamut) roztrzepania usiłowałam pracować. Prócz zdarzenia z emerytem (ty perwersie), rozstrojenia automatu do kawy (ja naprawdę nie chciałam go zepsuć), zaklinowania się w windzie z plecakiem (absolutny przypadek) i próby dekapitacji sklepowego czekoladowego ludka (nic nie zaszło)… nie wydarzyło się nic. Do 20.00. Już wiem czemu byłam tak rozkojarzona. Bo ja moi drodzy ciągle o zlocie myślałam. I o Was…

No i zlecieliśmy się. A owszem. Tłumnie i solidnie. Wydreptawszy z Halutą z metra na powierzchnię spalin natknęłyśmy się na Alti. Chyba była zadowolona. W każdym razie banan obecny. Wygladała jak zwykle czarownicująco. W Merlinie czekał już Pidżej, co to nam miły i przytulny stolik zabukował całą swoją osobą (dzielny był strasznie). Następnie dobili do nas krokiem mało chwiejnym jeszcze w tej właśnie kolejności: Michał (czyli Mała Jaszczurka) z kolegą Łukaszem (tak tak Luke to był właśnie zlot… Tesco było dobę później ;), Gromax (Bajka od tyłu jest wybitnie nieczytelna psze pana, radzimy czytać przez szybę ;), Zazie i Lucy (miło było zobaczyć was ponownie słońca), Mateusz (halkowy brat) z uśmiechem zwalającym panie z nóg i Hubertem – podnoszącym je szarmancko z ziemi, Kata z Porky’m (czyli kobieta o czarnym podniebieniu i mężczyzna wcięty w talii), Leamun (czyli pieczarka o kocim spojrzeniu – wiwat wysokie buciory i kostium chirliderki ;), Zamieszany + Agatek + Sosen (czyli kombinacja wstrząśnięta nie zmieszana ;), urocza Caffeine z jeszcze bardziej uroczą Ulą (laski! czekamy na zlotowe zdjęcia), Starcu (dzięki miszczuniu), Malinka & Art (przelotem), Nomah (której udało się wyrwać z rodzinnej imprezy), Awitka z Biko i Just (cali i zdrowi choć nieziemsko zmęczeni) i Młody-Duchem (prosto po pracy i przejechaniu sporej km odległości ale szczęśliwy). Ufff…
Kilka osób (między innymi Paweł) przewijało się jeszcze nieopodal ale niestety nie sposób ogarnąć wszystkiego ramionami i wzrokiem… zwłaszcza zmętnionym wyrobami browarniczymi. Ale byliśmy dzielni. I tej wersji trzymać się będziemy 😉

Po tańcach, hulankach, swawolach i rozmowach na tematy różne (kwadratowe i podłużne) udało nam się dojść do pewnych wspólnych wniosków (a sam chyba Merlin wie jak trudno było), pożegnać z tymi, którzy niestety nie mogli (a żałujcie kochani, żałujcie), zapakować się w dwa auta, ruszyć na podbój Tesco i mieszkania Agatka w celach konsupcyjno-imprezowych. Znaczy Tesco w celach nabycia materiałów docelowo konsumpcyjnych (choć nie śmiem wątpić, że już tam impreza miała początek) a mieszkania w celach imprezowych.

My z Hal wybrałyśmy metro (które już oczywiście było nieczynne) i towarzystwo czterech miłych panów (Starcu, Gro, Michała i Porky’ego). Całkowicie przypadkowo oczywiście 😉 Przy okazji z tego miejsca chciałam bardzo serdecznie podziękować towarzyszowi Gro za poświęcenie i taszczenie moich osobistych członków po schodach z uwagi na za wąską kieckę – doceniamy towarzyszu, doceniamy ;)Śmiechu było co nie miara (tak Kata – te dwie wyczesane laski co to siedziały na przystanku to my szczotkujące włosy) i ledwo się zapakowaliśmy przez te chichoty do nocnika… a tam melanż od nowa. Autobus bowiem był zamieszkały przez jedno bardzo dumne zwierzę (często można je spotkać w Łazienkach Królewskich – biega z piórami w dupie i drze ryja – się nie dziwię wcale bo też bym darła) i rozmaitych panów o smutnych oddechach. W trosce o dobro publiczne rozśmieszaliśmy pasażerów dowcipami. A że rozpisał się przy okazji konkurs ‚kto obrzydliwiej w tego paw’ to już całkiem inna… ten teges… bajka. Wiedziałam, że małża i spluwaczka przebiją wszystko 😉 Nie wiem jak współtowarzysze podróży ale my zaśmiewaliśmy się do łez. Dosłownie i w przenośni 😉

Pod Agatkowe lokum dotarliśmy jak na umówiony sygnał-znak. Jednocześnie. Konsumpcja oczywiście rozpoczęła się już na podwórzu. Zaczęliśmy od małosolnych. Mniam. Na górze (ach co to za góra była, ty juz Agat wyżej mieszkać nie mogłaś) – gdzie wdreptaliśmy wszyscy setkami kroków starając się usilnie nie sapać rozgłośnie co by nie pobudzić całego Ursynowa – były woltaże i cztery koty (chyba dobrze naliczyłam), które ciągle przemiaukiwały się między naszymi nogami i spylały w podskokach na dach.

I były rozmowy i rozprężenie ogólne i zamrażalnik co to się nie domykał i bób gotowany przez Biko i parówki z niemowląt (tia) i jeszcze setka innych rzeczy co to na imprezach zazwyczaj swoje miejce ma. Do dom rozeszliśmy się koło 7 rano, znaczy impreza udana. W międzyczasie zdołałam odprowadzić z Awitką Alti do metra i bardzo w drodze powrotnej bardzo mądrze spostrzec, że zatrzasnęłyśmy drzwi wejściowe a nie znamy numeru mieszkania (na szczęście włączył nam się Watson i dodedukowałyśmy kogo nie obudzić o 5 z kawałkiem sobotnim rankiem dzwonkiem domofonu), wcisnąć żółtą poduszeczkę pod głowę śpiącej na podłodze Świni z Kosmosu, próbować wcisnąć na materac Młodego, przeczytać na głos relację z wakacji, zrobić – mam wszak ręce, które leczą – Just i Awitce masaż (dzięki za publiczność i doping ;), przeprowadzić z Małą Jaszczurką rozmowę egzystencjonalną (dokładnie tak) o szóstej nad ranem w przedpokoju pełnym pustych butelek, pomolestować Biko (siedziałyśmy mu z Awią na kolanach a on ubolewał, że nikt nie może zrobić mu zdjęcia) i w towarzystwie dwóch mężczyzn (halkowy brat i Hub) udać się na Targówek. Ciężka to podróż była ale się udało. Zasnęłam zanim się zorientowałam, że juz mogę. Chrrr…

Rano (znaczy ekhem o 13) obudził mnie oczywiście Biko… pytaniem ‚co robimy?’. Ale sms z królewną był piękny 😉 Dzięki. Po odnalezieniu ścieżki wiodącej (faloł de łajt rabit) do mózgu obudziłam zwoje i postanowiłam zabrać Towarzystwo Wzajemnej Adoracji Pańskiej do Królikarni na kocert (w ramach Warsaw Summer Jazz Days) w wykonaniu The U.S. Army Europe Soldiers Of Swing.

Oczywiście się z Halą spóźniłyśmy i oczywiście wszyscy (którzy już na tyle przytomnymi byli co by azymut na jawę odnaleźć i pod Rotundę przybyć) czekali w upale i gorącu (tak wiem – jestem podła i będę się smażyć w piekle). Zanim się złożyliśmy do kupy, zjedliśmy coś niezdrowo-pysznego w Kentucky Fucking Chicken (to było bardzo późne śniadanie), zanim zapakowalim tyłki w tramłej i zanim dotelepaliśmy się na Puławską… wszystki króliki poszły już na pasztet. No nic to. Postanowiliśmy odsapnąć chwilę po trudach podróży a malarycznym klimacie parkowym i podziwiać widoki.

Jedyna wolna ławeczka (nie na słońcu, nie w błocku, nie taka jak niepotrzeba) miała widok na chaszcze i malowniczo tlące się jednostrużkowo-dymnie ognisko. Biko miał rolki więc się nie nudził a my patrząc na niego i jego osprzęt ochronny – również. Cztery kwoki gdakały na ławeczce, Młody leżał na trawie zaznajamiając się bliżej z robalami a Biko zasuwał po cieplutkim asfalcie pokonując bariery dźwięku i stolicy. Przypomina mi się przeciętna polska budowa – pięciu patrzy a jeden pracuje 😉

Po męczącym okrutnie odpoczynku zdecydowaliśmy udać się na zachwalane wszem i wobec lody ‚u Adiego’ na placu Teatralnym. Oczywiście nie obyło się bez problemów. Tu zarządził niejednoznaczny w odbiorze przez rozochocone grono tekst Biko ‚Czy przy okazji loda mógłbym liczyć na kawę?’. To ewidentnie pytanie zlotu 😉 Nasz rechot donośnie rozlegał się po okolicy jeszcze przez dobre pięć minut. Zanim dotarliśmy na miejsce Gro zdążył już zjeść lody, dwa razy okrążyc plac, pojechać na Starówkę (gdzie potem mieliśmy plan dodreptać bo o 19 Tomasz Stańko Quartet), wrócić, podłubać w nosie, pooceniać laski, powarczeć na nas w duchu. Ale udało się. I co prawda trzeba było jeszcze czekać na maruderów i tych zagubionych w czasoprzestrzeni co się nagle zakrzywiać lubi okrutnie i tych co się doczekać nie mogli i porozłazili w cztery świata strony ale koniec końców kawiarnia okazała się być bardzo miłym miejscem, bogactwo smakowe lodów, chłodnych koktajli i kaw rozmaitych sprawiło, że nawet Biko nie znalazł w tym lokalu nic, co by mu przeszkadzało. No może poza brakiem kierowcy w samochodzie zaparkowanym naprzeciwko ‚Adi’ego’ 😉 Ale specjalnie dla Awitki kierowca niebieskiego czegośtam (samochody nigdy mnie nie interesowały jakoś specjalnie, wystarczy, że odgłosy silników motocyklowych wyłapuję i bezbłędnie kojarzę) kluczył uliczkami tylko po to by dwa razy przejechać przed jej nosem 😉 Tak było.

Stare Miasto (gdzie Biko dotarł na jednej rolce – w przenośni i dosłownie) przywitało nas przyjemnym chłodem. Stańko z zespołem już produkowali się na rynku, jakaś skośna wycieczka tych co pod wiatr sikali z nadpobubliwą psychoruchowo przewodniczką z nerwicą natręctw (przewodniczka nie wycieczka), oczami rozbieganymi we wszystkie strony i wietnamską parasolką (nie była rozłożona) wysoko ponad głową (aż żal, że nie płonącą) przetoczyła się nieopodal, tłum co jakiś czas falował zaduchem ale radziliśmy sobie świetnie wybierając się na Barbakan co by w tych wspaniałych okolicznościach przyrody raczyć się piwem chowanym przed policjantami w różne cielesne rejony. Awitka i Biko pojechali wysikać psa. Justa podziwiała połączenie cynobru z szafirem (czyli mur Barbakanu na tle nieba), Mała Jaszczurka rozkładał się na murku (ale nie śmierdział), Gro się chichrał, Młody namierzał młode sikorki, Mateusz konwersował z Hubem, a my z Hal oddawałyśmy się błogiemu niec-mi-się-nie-chce-i-generalnie-mam-wszystko-w-głębokim-poważaniu. To lubię 😉

Potem się zwinęliśmy jak nie przymierzając srajtaśma (troszkę to trwało ale Just już świetnie to określiła, że zloty składają się głównie z czekania 😉 i popełzliśmy do metra. W metrze zachwycił nas piękny wielki czarny pies (nie mam pojęcia co to za rasa ale robil wrażenie) i jego pani co to koszulkę miała na plecach jakby przez tego pieska podartą w cienkie paski. Oczywiście nie muszę przypominać tekstu, że zapewne jechali do weterynarza na obcięcie pazurów 😉 Z metra wesoła kompania pognała do Tesco, gdzie zakupiła cenne i bezcenne wiktuały ‚pierwszej potrzeby’ i dzięki pomocy towarzyszy zmotoryzowanych dotarła do kwatery głównej, czyli mieszkania Awitki. Ja oczywiście miejscówkę miałam najlepszą – leżałam rozwalona na tylnym siedzeniu przygniatając troje pasażerów i w dodatku popijałam krupniczek – nie ma jak to się umieć ustawić 😉

U Awitki jak to u Awitki – było bosko. Chyba nie sposób opisać tego wszystkiego ale możecie mi wierzyć na słowo. Te imprezy przejdą do historii polskiego kabarety spontanicznego. Najpierw oglądaliśmy ‚Jak to się robi’, którym bezbłędnie uraczyła nas TV4. Przychodzili kojejni goście. Duży pokój pomieścił wszystkich. Wszak dwie kanapy i obszerna podłoga zobowiązują. Przy okazji wiem od czego mnie tak zadek boli 😉 Z Hal i Nom zadbałyśmy o wszystkich kanapkożerców, Biko przyrządzał Wściekłe Psy i jeszcze bardziej Wściekłe Suki, Justa jak to wiedźma czarowała, Młody generalnie ciągle się uśmiechał, Mateusz rozkręcał się wprostproporcjonalnie do wypitych procentów ale żadnej śrubki nie zgubił, z balkonu dobiegały chichoty palaczy, z kuchni chichoty pożeraczy, z małego pokoju chrapanie – bo Halutka oczywiście tradycyjnie postanowiła sprawdzić czy aby łóżko wygodne i Nom postanowiła jej potowarzyszyć – prawda Just, że wyglądały jak aniołki? 😉

Przepytlowaliśmy ozorami całą noc. Ale dopiero gdzieś nad ranem się zaczęło. Złapaliśmy z Porky’m klimat reklamowo-prześmiewczy i to był dopiero melanż. Nigdy wcześniej tak bardzo nie żałowałam, że nie posiadam dyktafonu ale świadków mamy z brzuchami bolącymi od spazmów śmiechu. Juz widzę jakie ‚kaloryfery’ mielibysmy po kilku takich imprezkach. Wszyscy rechotaliśmy dziko dokładając po kolei kamyczki do ogródka gdakotu ogólnego.

Zaczęliśmy od hipotetycznej sytuacji: ‚gdyby w supermarkecie podbiegła do mnie znienacka pani i wylewając na mnie zawartość butelki ćwierknęła radośnie – a teraz obleję pana olejem!’ i odpowiedzi ‚dostałaby fangę w nos z tekstem – proszę pozdrowić aktywne składniki odplamiaczy’ oraz mniej cenzuralne ‚no i ch… niech pani jeszcze zmiesza kakao’. Tu zaczęły się oczywiście teksty ‚kojarzące się’ bardzo wieloznacznie. Potem było o Dosi, po której ‚nie czujesz różnicy’ no i wyraziliśmy współczucie, że ‚90% pań z Gdańska nie czuje różnicy’ i smutne muszą być okrutnie… albo, że Calgon przeczyszcza nie dość, że ‚z siłą wodospadu’ to jeszcze ‚nie przerywając snu’ i że pani z reklamy szamponu to się orgazmuje a małpy to ‚tylko banany i banany’. Teksty chusteczkowe wykazały, że kolega Katy nie pamięta nigdy jak to jest z tym ‚Misiek He HE’ a mnie całkiem przypadkiem udało się wylansować ‚kliknij mi w button’… niby nic ale czytane na głos przynosi wiele śmiechu. No i przecież ‚pieczenie to tyle radości’. Teksty reklamowe to bardzo wdzięczny temat do żartów. Możecie mi wierzyć na słowo. A kto ma wątpliwości niech spróbuje rozmawiać z kimś przez godzinę po dobrych kilku piwkach tylko tekstami z reklam… Komedia murowana 😉

Następnie Porky opowiadał jak z racji jego bujnego długiego uwłosienia niejednokrotnie brano go za kobietę. Na nasz dziki rechot zareagował oburzeniem.
Kata – Wiesz co Porky, ale byłbyś strasznie brzydką laską
Porky – Jak to? Przecież jestem wcięty w talii…
Ja – Wcięty to ty może i jesteś… ale nie w talii 😉
I znów wszyscy parskamy śmiechem. Porky oczywiście protestuje, że wcale nie jest wcięty…
Ja – Taaa? To powiedz ‚Gibraltar’ 😉
Jestem wredna. Porky oczywiście nie potrafi powtórzyć tego bezbłędnie… mało tego – zaczynają się inne teksty, których juz nikt nie potrafi wypowiedzieć. MOC! I cała naprzód 😉

Rano… znaczy po 13 (to jakaś magiczna godzina chyba) popłoch. Haluta prawie zwinęła mnie z łóżka razem z prześcieradłem próbując doprowadzić mój zwiędły kręgosłup do pionu. Byłoby jej pewnie łatwiej gdyby moje oczy nie były wtedy zwrócone do wnętrza czaszki. Tak czy inaczej byłam wtedy równie przytomna jak Czarna Mamba w śpiączce w pierwszej części Kill Billa. Ale jakimś cudem udało jej się zwlec mnie z wyra (wysłałam wtedy sms-a kontrolnego, że zbiórka o 14.20 na lotnisku pod kwiaciarnią bo przecież trzeba Alti pomachać na pożegnanie co by wiedziała za kim tęsknić i jak bardzo) i dalej nie pamiętam nic…

Po raz drugi obudziło mnie zderzenie czoło-ściana równoległe z wibracyjno-dziamgotliwym odgłosem dzwoniącej komórki wwiercającej mi się glęboko w potylicę. Brr. Resztką włączonej awaryjnie opcji ‚gdzieś tam jest mózg tylko trzeba dobrze poszukać’ dopadłam do telefonu i odebrałam:

Ja – Hau? – założę się, że miało być ‚halo’ tylko gdzieś na stykach nie połączyło 😉
Porky – z deczka zacukany – Eeee… A czy ja rozmawiam z Bajką czy z psem?
Ja – ziewając rozgłośnie z pewną nutką dekadencji – A czy to nie wszystko jedno?
Porky złamał sie ze smiechu jak szwajcarski scyzoryk.

Po raz trzeci ocknęłam się w łazience ze szczoteczką do zębów w dłoni zastanawiając się usilnie co to ja z tym miałam zrobić. Całe szczęście, że zdołałam sobie przypomnieć zanim wsadziłam ją w jakieś dziwne miejsce.
Haluta już dobijała się do drzwi, więc nadludzkim wręcz wysiłkiem udało mi się w 10 minut (bardzo trudne 10 minut) doprowadzić się do stanu używalności publicznej – tzn stanu, w którym społeczeństwo na mój widok nie zacznie drastycznie samoczynnie zmiejszać populacji i wrzeszczeć spazmatycznie jak w Nocy żywych trupów – zapakować Hal na korytarz i pognać dzikim cwałem na przystanek.

Pojechałyśmy taksówką. Komunikacja miejska niestety by nie pomogła. Przy okazji zmolestowałyśmy pana kierowcę pytaniami, czy aby na pewno w samolocie można mieć kwiaty bo myśmy chciały koleżance kupić a nie wiemy czy jej nie wysadzą za to w powietrze. Po chwili już dzięki pani telefonistce z centrali kierowcy z całej korporacji udzielili nam trafnej odpowiedzi – można. No to dobra nasza. Dalej nieprzytomna odbieram telefon od Porky’ego, że się spóźni bo mu bus uciekł cham jeden (bus nie Porky).

Hal – zauważa – O Porky na przystanku!
Ja – mało przytomnie – Właśnie z nim rozmawiam.

Oczywiście nie wysłałam e-maila do mózgu, że Porky na przystanku + my przejeżdżające obok taryfą może = współpraca. Pojechałyśmy dalej. Dopiero po chwili zorientowałam się, że jednak mogłyśmy go zabrać na pokład tak jak mówiła Hal. Nie ma jak przytomnośc umysłu 😉

Na okęciu troche nerwówki bo Alti bez komórki (hany dobrze, że w Zurichu nie odpisałaś mi na sms-a ‚gdzie jesteś?’ 😉 i znaleźć się nie chciała dać ale koniec końców udało się ją namierzyć bez konieczności uciekania się do sprytnych sposobów w stylu – ‚ogłośmy przez megafon, że w podręcznym bagażu ma niewielkich rozmiarów bombkę… wtedy znajdą ją w trzy sekundy’

No i stało się. Poleciała. Z bagażem i z uśmiechem i ze słonecznikiem ‚na dobre wspomnienia’. A my staliśmy na tarasie widokowym i patrzyliśmy i machalismy chusteczkami higienicznymi i pilnowaliśmy czy aby na pewno nie wysiądzie. Smutno mi sie zrobiło i dobrze, że obok było Halkowe ramię i cała reszta wesołej ferajny bo zapewne mogłabym się tam odwodnić na dobre.

Z lotniska ruszyliśmy na najpóźniejsze śniadanie świata – było po 16. Cel – Sphinx. Już na przystanku podłapaliśmy klimat głupawkowy, począwszy od pani ‚co to się wystawiła w wymionami jak do dojenia’ a na wesołych kanarach skończywszy (ja Cię na serio nie spławiałam Porky tylko chciałam ci dać do zrozumienia, żebyś wiał jak tylko otworzą się drzwi ;).

W tak zwanym międzyczasie nagle ucichłam. To spowodowało niesamowite poruszenie bo jakże to tak taką przycichniętą Bajkę zignorować. To nie uchodzi. Zwłaszcza, że Bajka jest przycichnięta tylko jak śpi… i to też nie zawsze. A przycichłam bo zaczęłam coś pisać w komórce… znaczy w autobusie ale w komórce 😉 NO! Potem było jeszcze ciekawiej bo zaczęłam się chichrać do tego co tam wstukałam:

Ja – He hehe heheh
Porky – Z czego się tak śmiejesz?
Gro – Nie pytaj. Wieczorem przeczytasz na blogu 😉

W Sphinxie objedliśmy się do nieprzytomności jak nie przymierzając świnie (sorry Porky). Wizja lodów, które majaczyły mi się po posiłku, nagle oddaliła się i zamgliła mi okulary pod wpływem soków trawiennych i czułam tylko ostatnią frytkę w przełyku bo dalej miała już towarzystwo i nie dało się upchnąć nic więcej. Pan kelner dwoił się i troił aby spamiętać nasze zamówienia i kolejność ich podawania ale jedno mu nie wyszło – zapomniał o mojej lektyce z czterema murzynami, o której wspomniałam gdy spytał czy życzę sobie coś jeszcze. Mogłam powiedzieć, że zdrowia, szczęścia i pomyślności 😉

Po śniadaniu jak to po śniadaniu – czas na sjestę. Idziemy do Oficyny. Godzina 19.30. Nie ma jak stosowna pora pierwszego posiłku 😉 Trochę jeszcze pokłapaliśmy dziobami wspominając co lepsze kawałki, Biko nawet złapał sieć… ale jakieś takie duże oka miała 😉 No i dupa blada… trzeba było niestety zwijać żagle. Niektórzy do domu mieli dalej niż inni a nie miałabym sumienia gdybym sie o nich nie martwiła, więc martwić się chciałam jak najmniej. Komu w drogę temu Justa z bolącym kręgosłupem. Mówiłam słońce, że moje dłonie uzależniają 😉

Poooszło…

Wszystko co dobre kończy się zawsze za szybko, a czas spędzony w Waszym towarzystwie to już w ogóle gnał jakbym zamiast na zegarek patrzyła w wentylator. Niestety. Ale bawiłam się cudownie i to musi mi wystarczyć do nastepnego razu. Naładowałam baterie. Było po prostu super i mam taką cichutką nadzieję, że nie tylko mnie. Czułam się jakbym była na wakacjach… i dziękuję Wam kochani, że chcieliście być tam razem ze mną 🙂

Buziaki

Bajka co sie dobrze kończy

50 uwag do wpisu “Porky… no powiedz Gibraltar ;)

  1. co do szyby to chyba nie było mowy. co najwyżej o małych szybkach w kontekście wypukło-wklęsłym do noszenia w okolicach nosa. i tu się na pewno można zgodzic że łatwiej się wtedy czyta zwłaszcza gdy wskaźnik patrzący błądzi w kierunku na plus lub minus. Aczkolwiek przy mojej plus-połówce za wiele nie pomoże, co najwyżej przeszkodzi wypatrywać z daleka

    Polubienie

  2. to był Peugeot 206 trzydrzwiowy – to bardzo ważne, w pięknym odcieniu morskiego błękitu, metalik 😉

    a tak wogóle podpisuję się obiema rękoma – to prawda, tak było 🙂

    Polubienie

  3. Załuję, oj żałuję :]] ale jakoś Was na Kabatach (przynajmniej w sobotnią noc, w piątkową dotrałem do domu po 2.00 i kumałem tyle, co naspawana żaba 😉 nie było słychać ;]

    Polubienie

  4. no i w pięknych okolicznościach ten tego godzinnych rozmów tekstami padł pomysł na konkurs „jaka to reklama”. Przypuszczam że do rozwinięcia przy jakiś kolejnych spotkaniach

    Polubienie

  5. I jeszcze się przypomniało że merlin to miał jakąś kolejkę w z której wracały pszepanie jakby całkiem zadowolone… ale też nie miałem dyktafonu ani nawet kajecika coby spamiętać bardziej trwale

    Polubienie

  6. Po pierwsze primo: ładnie to tak podglądać?! A fe! 😛

    Po drugie primo: przez sen słyszałam wasz rechot i owszem, żałuję, że spałam :/

    Polubienie

  7. MOMENTY to były w kolejce do kibla i w kiblu..oj były momenty… a jaki fajny pan tam podłoge mył..normalnie zasuwał ta raczka od moma oj oj ;P

    Coś mi sie wydaje, że na moich zdjęciach to zostały utrwalone ostanie chwile Waszej trzeźwości, bo potem to już totalna degeneracja się odbywała.

    Lwy 206 – 2 doorsy czarny…z pieknymi alusami..oj oj piękne.

    Polubienie

  8. Spisane. Jak ktoś ma lukę w pamięci z powodu … hmmm bólu głowy na ten przykład, może sobie ją teraz wypełnić. 🙂
    Jeszcze tylko link na boczku. 🙂

    Polubienie

  9. no tak, zapomniałem o podziękowaniach
    organizatorce, uczestnikom, sobie (a co, też mogę)

    to był dla mnie jeden z bardziej odstresowujących przerywników, super zabawa i mnóstwo śmiechu.

    bractwo rycerzy którzy nie mówią „…” albo mówią „NI” się po prostu chowa

    A niby tylko wina czasem brak…

    Polubienie

Dodaj komentarz