Koty lubią się chować pod szafki o 3 w nocy, ja nie…

Kicia już ma dom, jest śliczna i bardzo malutka. Jest też przerażona bardziej niż stado dzikich zajęcy i saren pośrodku Marszałkowskiej. Zajrzałam do kociej skrzynki, w której przywiozła ją Beata i zobaczyłam niewielką roztrzęsioną czarną kulkę z białymi wąsami i łapkami. Wzięłam ją na ręce a ona wczepiła się we mnie kurczowo i… zasnęła. Tym sposobem zdobyła moje serce na wieki. Dostała przytulny domek (z kartonu po butach damskich rozmiar 39 wyściełanego skrawkami miękkiej bawełny) pod kuchennym stołem, kuwetkę z piaskiem z dziecięcej piaskownicy (dobrze, że żadnych foremek nie zakosiłam przez przypadek), jedzonko do wyboru – whiskas junior i normalne żarcie poobiednie, no i mleko oczywiście (łaciate 2,0). Nic nie chce – tylko siedzi, wytrzeszcza oczy i sie trzęsie ze strachu. Głaskanie i tulenie pomaga ale na krótko. Widać zrobiłam na niej potworne (dosłownie) wrażenie. Mówię jej, że tak w ogóle to ja nie jestem taka straszna i okropna jak się jej wydaje i że nie musi się mnie bać. Nie rozumie chyba. No to dalej głaszczę, gadam, przytulam. Położyłam ją do jej pudełka – śpi. Ok, idę się kąpać. W tak zwanym międzyczasie zdążyła zaliczyć wątpliwej urody i rozmiarów przestrzeń za kuchenką gazową, kosz na śmieci (na szczęście pusty), większość kwiatków doniczkowych, wiaderko z ziemniakami, przytulne i zakurzone miejsca za i pod szafkami, starą torbę zakupową na kółkach i kaloryfer. Wszędzie gdzie ciasno, ciemno i brudno musi być kicia – standard myślę sobie bo pamiętam jeszcze poczynania Dudusia z jego dzieciństwa i wracam do zajęć wieczornych. Jedzenia i picia nie ruszyła, kuweta nadal czysta jak łza. Nic to myślę sobie – wezmę ją do łóżka – będzie jej ciepło i przyzwyczai się do mnie lepiej. Śpimy obie snem zmęczonych życiem. O 3 z hakiem budzi mnie miauknięcie. Zerwałam się z wyrka niepomna przebywającego w nim pasażera czym niewątpliwie przyprawiłam kicię o palpitacje i migotanie wszystkiego co sie da. Nie zdążyłam mrugnąć a ona już czmyhnęła z pokoju i usłyszałam tupot maleńkich łapek w przedpokoju. Poszukiwania trwały równo godzinę i kiedy już chciałam szukać na dole pod kuchennym oknem (3 piętro), znalazła się pod szafką. Nie chciała wyjść za Chiny Ludowe. Nie dało się jej przekonać, że obie pójdziemy grzecznie spać, że wcale się na nią nie gniewam, że bardzo mi jej brakuje, że mimo jej wąsów i ogólnego sporego i ciemnego owłosienia uważam, że jest bardzo kobieca, że jest moim słoneczkiem ale musi wyjść bo rano muszę wstać do pracy. Koniec końców trzeba było ją wyciągnąć, położyć do kartonika i poczekać aż zaśnie. Kiedy wreszcie udałam się na zasłużony spoczynek, nawet nie miałam siły się wściekać, bo przecież dla niej jestem wielką gadającą górą, która ciągle czegoś on niej chce. Usnęłam zanim położyłam głowę na poduszce a za chwilkę zadzwonił budzik. Zajrzałam do kuchni. Oczywiście jej nie ma. Kolejna tajna kryjówka zostanie zdemaskowana po południu jak wróce do domu. Muszę też wymyślić dla niej imię… może Schiza albo Fobia? Brakuje mi chwilowo pomysłów. To chyba z niewyspania. tak tak – muszę się przyzwyczaić do krótkich nocy i spania metodą antykoncepcyjną czyli przerywaną. Ciekawe tylko co zastanę po powrocie…

W oparach absurdu

Najłatwiejszy quiz pod słońcem?
Nic prostszego – zobaczcie sami:

1) Jak długo trwała Wojna Stuletnia?
2) Który kraj robi kapelusze Panama?
3) Z jakiego zwierzęcia robi się catgut?
4) W jakim miesiącu Rosjanie obchodzą rocznicę Rewolucji Październikowej?
5) Z włosów którego zwierzęcia zrobiona jest szczotka wielbłądzia?
6) Nazwa Wysp Kanaryjskich pochodzi od nazwy którego zwierzęcia?
7) Jak miał na imię król Jerzy VI?
8) Jakiego koloru jest zięba purpurowa?
9) Skąd pochodzi chiński agrest?
10) Jakiego koloru jest czarna skrzynka w samolocie?

Wszystko zrobione?
No to sprawdźcie odpowiedzi:

1) 116 lat
2) Ekwador
3) z owiec i koni
4) w listopadzie
5) z wiewiórki
6) od psów
7) Albert
8) szkarłatnego
9) z Nowej Zelandii
10) pomarańczowa, oczywiście

Nadesłał Placek

"Dobry mężczyzna to martwy mężczyzna"

To nie moje są słowa ani wzorem Kazika „piosenka ludowa” tylko ni mniej ni więcej a tytuł książki Grażyny Treli. Pani Graża T, jak ongiś się podpisywała, wystepowała lat kilka z hakiem jako nadworny przydupas niejakiego Stacha Soyki przez Y i radowała się szczęściem „kobiety u boku wielkiego pana i władcy” a w przypływie namiętności nawet wydała płytę kompaktową ze swoimi piosenkami (przeszła bez echa jak się było można spodziewać) ale widocznie po rozstaniu przeszła transformację i stała się wojującą bojówką. Ja tam bym się pod tym też mogła podpisać ale tylko czasami, bo niestety należę do tych „nieszczęśliwych” białogłów, które potrzebują męskiego ramienia i to bardzo. Feministką raczej nie mogłabym zostać bo po pierwsze primo panowie działają na mnie bardzo silnie i chemicznie – nie wszyscy i nie zawsze, ale jak już taki absztyfikant i Jego feromony (czy cholera wie co jeszcze) zadziałają, to kurka siwa świat się kończy i nie ma bata żeby okropnie wielkiej i strasznej miłości na śmierć i życie nie było. Po drugie primo jako jednostka wybitnie kochliwa i wrażliwa jak całe stado starych panien z napadami globusa, za równouprawnieniem jestem tylko wtedy kiedy mi wygodnie, czyli przy gotowaniu, zmywaniu i innym sprzątaniu (drewno rąbać i odśnieżać podwórze lubię więc nie oddam panom tego niewątpliwego przywileju) względnie doglądaniu ewentualnego przychówku co by żyw pozostał. Lubię być przepuszczana w drzwiach, rozpieszczana jak dziadowski bicz, całowana po rękach (też), zapraszana do kina i na kolacje wszelakie, lubię jak mężczyzna przy mnie nie przeklina i podaje mi dłoń przy wysiadaniu z autobusu. Wygórowane żądania? Być może ale pomarzyć dobra rzecz a poza tym bywają tacy – wierzcie mi 😉 Po trzecie primo nie mogłabym być feministką, bo jakoś wybitnie kojarzy mi się to określenie z zapuszczonymi kocmołuchami ze szczeciniastym gąszczem pod pachami, obwisłym biustem (bo staniki się pali a nie nosi), miłością homoseksualną (a ja wybitnie wolę chłopców choć Angeliny Jolie z łóżka bym nie wyrzuciła) i ogólnym niesmakiem. Wiem, że to nieprawda i feministki nie są takie jak ich stereotyp (znam kilka stanowiących zupełne jego zaprzeczenie) ale skojarzenia są i ich nie usunę. Zadziałał tu mechanizm wdrukowania z lat wczesnego dziecięctwa, kiedy to Ojciec mój Zdzich pozwalał sobie na żarty o babochłopach. A ja? Cóż – kiedy czuję potrzebę jestem feministką i to bardziej nawet niż wojującą a kiedy indziej delikatką i wiotką (pozory) kobietą. Mężczyzn lubię owszem nawet bardzo – tylko trochę długo się gotują. A tak na serio to dobry mężczyzna to każdy mężczyzna tylko trzeba umieć tę dobroć znaleźć. Są chwile – całkiem częste nawet zresztą – kiedy mogłabym potraktować napalmem o poranku absolutnie wszystkie osobniki rodzaju męskiego bez względu na gatunek biologiczny ale to na szczęście mija a potem przeobrażam się w siebie. Wszak kobieta zmienną jest a poza tym wolę poznawać życie we wszystkich jego odmianach bez ograniczeń ideologicznych. Nie muszę rezygnować z seksapeal’u i budzić ciemnej strony mocy by poczuć się bardziej męsko. Jestem typowa baba co to chłopa do szczęścia potrzebuje i wiecie co… dobrze mi z tym 😉

Kocie sprawy

Kombinuję kociaka. Mały musi być, żebym go mogła nauczyć wszystkiego co niezbędne w jego miaukliwym życiu a najlepiej kotka, bo w bloku będzie siedzieć biedaczka, a kotów panów miałam już sporą liczbę i wiem, że w mieszkaniu lubią robić różne – niekoniecznie pożądane przez właściciela mieszkania i kota zarazem – rzeczy. Mamut zapewne stwierdziłby, że mi odbiło na starość, żeby kolejne bydlę do domu znosić ale jak tak sobie przypomnę to mimo jej ciągłego początkowego narzekania, to właśnie na Jej kolanach zawsze w efekcie lądował każdy sierściuch i po kilku dniach prędzej by nas oboje ze Zdzichem wydziedziczyła, niż pozwoliła skrzywdzić „słodkie maleństwo”. Cóż – babcie zawsze dostają świra na punkcie wnucząt a mój Mamut jeszcze dodatkowo na punkcie „śliczniutkich malutkich kotecków”. Dlatego zawsze całe to marudzenie trzeba było po prostu przeczekać. Bo to, że kociak będzie znaczył teren – też mi coś, Ona też to robi i to całe życie, bo spryskuje się jakimiś muchozolami śmierdzącymi – a jak kotka to będzie puszczalska – w końcu coś się małej od życia należy, bo czemu tylko koty mają sobie folgować. Kot jet kot – swoje prawa ma. Szkoda tylko, że niektóre są takie uciążliwe. Znowu się zacznie poranne wstawanie z łóżka wprost w kałużę na podłodze albo smrodliwe niespodzianki o znaczącej wartości strategicznej umieszczone centralnie na dywanie. Tak tak – kociaki są wspaniałe ale swoje trzeba przecierpieć. Zwłaszcza jak futrzasty brząc z dzikim i nagłym wrzaskiem pokonuje w ułamku sekundy odległość kilkunastu metrów i ląduje na naszej głowie robiąc nam po drodze akupunkturę dla opornych w trybie wyjątkowo przyspieszonym, pozostawiając po sobie krwawe ślady. Znowu będę przekonywać ludzi z uporem maniaka, że nie odprawiam notorycznie czarnych mszy i te zadrapania to nie od broniących się przed mną w roli kata bezbronnych (myślałby kto) zwierzątek. Żegnajcie obrusy, zasłony, obić żegnać nie muszę bo nie posiadam ale jak się bydlę dobierze do moich rajstop i ukochanych spodni i ogon ogolę przy samym kuprze i będę przypalać z systematycznością buddyjskiego mnicha. Tak w ogóle to kocham koty i życia sobie bez nich nie wyobrażam, ale ponarzekać trochę muszę, bo inaczej nie byłabym sobą. Na szczęście jak sobie pomyślę o słodkim mruczeniu na dobranoc, mięciutkim futerku ocierającym się o mój policzek i zmrużonych pięknie zielonych oczach, to się uśmiecham i cieszę się na samą myśl o kociaku. Ale i tak pamiętam o sajgonie jaki zawsze jest na początku mojej z kotem znajomości 😉

Manu Chao w niedzielny wieczór

Siedzimy sobie u Janka vel Marka vel Endrju i słuchamy. Nastraja wyjątkowo pozytywnie. Oglądamy zdjęcia z wakacji, co wywołuje salwy śmiechu i opowieści dziwnej treści. Wspominki z Pól, Chałup i Augustowskich jezior. Powietrze przesycone dobrą pogodą i uśmiechem. Zaraz zwijamy się na Plac Konstytucji, gdzie będzie jeszcze Konrad z Dżudżuxem, potem dojedzie pewnie i Koza – spóźniony jak to tylko On potrafi, może Baśka. Kilkoro się zbierze i wystarczy – już wiem, że będzie miło i znowu zaśpię do pracy bo noc taka krótka a wracanie bladym świtem wchodzi w nawyk jak mało co. Leniwy ten weekend i dobrze. Czasem warto zwolnić by poczekać na tych, co na końcu. Piszę tę notkę tak po prostu – wszak nie wszystko w moim życiu musi być zawzse szalone i zakręcone jak radziecki termos. Lubię niedzielne wieczory ze znajomymi i z Manu Chao oczywiście. Dzięki Ci Panie za powszedniość moich dni…

Dieta-cud

„Praca w domu utrzymuje kobiety w dobrej formie

Piotr J. Ochwał
06.08.2003

Prace domowe beż użycia pralki automatycznej, odkurzacza, robota kuchennego czy zmywarki pozytywnie wpływają na zdrowie kobiety, twierdzą brytyjscy naukowcy. Brytyjskie czasopismo „Prima”, powołując się na badania naukowe, podało, że przed 50 laty kobiety były szczuplejsze i sprawniejsze. Dziś kobiety przyjmują w pożywieniu 2178 kalorii dziennie, a spalają tylko 556, twierdzi „Prima”.

Przed 50 laty kobieta „zjadała” tylko 1 812 kalorii, a spalała 1 512 i to nie dlatego, że w 1952 roku odżywiała się zdrowiej, bo jadła więcej warzyw, lecz dlatego, że co najmniej trzy godziny dziennie poświęcała na prace domowe, a co najmniej godzinę na zakupy.
Według oficjalnych danych, ok. 32 proc. kobiet w Wielkiej Brytanii cierpi na nadwagę, a 21 proc. – na otłuszczenie. „Wyniki badań wskazują, że stosując nowoczesne technologie tracimy dwie trzecie swojej aktywności fizycznej, dlatego musimy wykorzystywać każdą możliwość uprawiania sportów – skomentowała wyniki badań „Prima”.

KAI”

Więcej takich artykułów poproszę, muszę mieć motywację 😉

Nadesłał Skowi

Sebian i ja

Coś mnie dziś wkurzyło straszliwie – a ściślej mówiąc ktoś ale wnikać nie będę i tak wszyscy wiemy o kogo chodzi. Siedzę taka podminowana jak całe Kosovo, nerwy jak postronki przetarte we wspinaczce skałkowej, łypię wściekle oczyskami i patrzę na kim by tu się wyżyć. Pech chciał, żę wszyscy albo na urlopach, albo sikają, albo są w ciąży względnie są moim szefostwem, zatem ulżyć sobie nie bardzo mam jak. Sapnęłam, prychnęłam i wpisałam sobie info w Gadulcu jestem wściekła jak osa, wrrr – choć tyle mogłam zrobić a przy okazji wyświadczyłam przysługę ewentualnym chętnym rozmówcom, żeby się zrobili mniej chętni i dbając o swoje zdrowie psychoczne nie odzywali się do mnie dopóki mi czarne podniebienie nie przejdzie. Oczywiście świry są wśród nas. Nie minęło 15 sekund i kto się napatoczył? Jak to kto – oczywiście, że Sebian. Świetne ma wyczucie choroba jasna. Kliknęłam – bo co mi szkodzi – najwyżej zwieje:


Sebian
może Ci bąka puścić?
Sebian
będziecie sobie razem bzykać 😉
Ja
a dziękuję, sama potrafię ;P
Sebian
no to będziesz miała towarzystwo
Ja
e tam
Sebian
no tam, a gdzie?
Ja
hehe bardzo śmieszne
Sebian
dobra lezę do magazynu
Sebian
narka
Ja
to leź
Sebian
lezę
Ja
człap człap

i wiecie co? przeszło mi ;))

"Weź mnie na ramę" czyli imieniny Jakuba

Koniec pracy, po drodze Baśka z tortem i sruuu na pola. Na pola bo imieniny Dżejkoba ale tort to dla mnie zrobiła i nawet miał duży napis Ania, żeby nie było, że ktoś inny sobie przywłaszczy. Ponętny wyrób cukierniczy równie ponętnej Barbary był z okazji moich zaprzeszłych imienin – wszak każdy dzień jest dobry by sobie trochę poświętować – był duży, nasączony alkoholem (wiśnie z likierem czy czymś podobnym w nim były), po bokach miał miniaturkowe herbatniczki (sweet 😉 a na górze był obficie udekorowany czekoladą i malinami. Po prostu ślinianki wszystkim pracowały na sam widok z siłą wodospadu. Pod Zieloną Gęsią spotkałyśmy Jakuba – solenizanta i Karola – bardzo dużego człowieka miażdżącego śródręcze na powitanie o wyjątkowo ciepłym usposobieniu a w dodatku jest sędzią piłkarskim (wolałabym by nie wręczał mi żółtej ani czerwonej kartki choć bardzo go lubię 😉 Reszta wesołej kompanii się spóźniała, więc postanowiliśmy udać się na Pola do Merlina (miałam ochotę na karkówkę z grilla) ale pojawił się problem tortu. Sernik jak sernik, paluchami jeść można, ale tort to już wymaga czegoś więcej co by od razu nie znalazł się na odzieży wierzchniej. Niewiele myśląc pobiegłyśmy do sklepu celem zakupienia plastikowych talerzyków i sztućców ale oczywiście sklep był czynny do 20.00 a my byłyśmy 20.03 – norma. Jedyne co w naszym pięknym kraju jest punktualne, to ludzie kończący pracę. Została nam Zielona Gęś i miejmy nadzieję uprzejmy pan przy grillu. Pan był rzeczywiście wyjątkowo miły i dał się zbajerować, że ja to taka biedna niezaradna dzidzia jestem (trzepot rzęs) a koleżąnka właśnie zrobiła mi imieninowy tort (znaczący uśmiech Baśki) i mamy taki problem (mój uśmiech nr 5 topiący męskie serca) że nie mamy go czym zjeść, to znaczy mamy buzie (znaczący uśmiech pana przy grillu) ale nie mamy talerzyków ani widelców (trzepot rzęs) i czy pan nie byłby tak miły (uśmiech sierotki Marysi – serce już roztopione) i nie sprzedał nam kilku sztuk (mryg mryg). Pan się w mig poczuł dowartościowany, bo chyba nie zawsze mu się zdarzają dwie roztrzepotane w uśmiechach znaczących laski proszące Go o pomoc i zapewniające, że tylko On może to zrobić. Zadowolony, dumny i bynajmniej nie blady naszykował nam 10 talerzyków (nawet wybrać sobie mogłyśmy), 10 widelczyków, 10 noży (to chyba z rozpędu) i serwetki. Pożegnałyśmy się słodko, zostawiając pana wyraźnie pokraśniałego i rozmarzonego z lekka, a same udałyśmy się z panami w kierunku Merlina. Tam wkrótce zjawiła się reszta gromadki, nastąpiła też wymiana życzeń i prezentów. Jakub dostał dwa duże i zimne piwa, kilka dziwnych płyt, kartkę z życzeniami i traumatycznym (wg Niego) widokiem dwóch królików w uścisku niczym z obozu pracy w III Rzeszy, toffiffe i – przebój wieczoru – szalik Legii – śmiechu było co nie miara, bo kibic z Niego jak ze mnie baletnica ale pomysł przedni. Oczywiście szalik był opatrzony torebką prezentową ze stosownym tekstem. Tort rozszedł się błyskawicznie niczym reumatyzm po kościach. Są tacy co zjedli po cztery kawałki i jeszcze mieli ochotę na więcej. Nie żebym coś komuś wypominała ale teraz już wiem czemu Obellix stosuje bardzo dziwną dietę odchudzającą, bo do historii przeszedł już sms informujący, że właśnie dokonał ciekawego spostrzeżenia, a mianowicie zważył się przed i po zrobieniu kupci… schudł ponad dwa kilogramy (heh). W ogóle było bardzo sympatycznie. Malinka siedziała i czarowała pięknym uśmiechem i wyglądem w międzyczasie pochałaniając tort i potajemnie wyżerając toffiffe – myślała cwana gapa, że nic nie widzę ale nie ze mną te numery Bruner. Hal nie mogła przyjść (nie strzelę focha tylko po znajomości maua ale żeby mi to było ostatni raz) ale przysłała esesmana wyściskującego i z życzeniami. Jakub siedział i się szczerzył, łypiąc łakomie na maliny z tortu i podjadając moją karkówkę. Baśka ciągle gdzieś znikała porywana przez męskie ramiona i wracała zaróżowiona na chwil kilka po czym znowu przepadała na godzinę – dobrze, że torbę zostawiła to chociaż było wiadomo, że jeszcze sobie nie poszła 😉 Koza z Juniorem, Magdą i takim jednym co to nigdy nie pamiętam jak ma na imię, czyli delegacja z Okęcia zachowywali się nadzwyczaj grzecznie i spokojnie – pewnie za sprawą Magdy. Janek, czyli Marek, czyli Andrzej z Obellixem łypali wściekle głodnymi oczami na tort i ukradkiem konsumowali kolejne porcje. Ja zaś siedziałam sobie i zastanawiałam się jak ja to wszystko opiszę, żeby się ktokolwiek w tym połapał. Po zjedzeniu i wypiciu wszystkiego co było możliwe udaliśmy się tabecznym wręcz krokiem tak gdzie zawsze czyli nad wodę i zasiadłszy na ławeczce (i trawce co poniektórzy) włączyliśmy opcję super teksty, czyli nocne majaki na polach. Posypały sie złote myśli polskiej inteligencji (czyli nas jakby kto się nie domyslił) w stylu dowolnym: „Asertywność wyszła z mody! Teraz trzeba byc łatwym!”, „Weź mnie na ramę”, „Pokaż mi swoją pompkę a powiem Ci jaką masz gumę”, „Chcesz zobaczyć mój rowerek? Mam tu gdzieś zdjęcie”, i wiele wiele innych ale pamięć mi szwankuje, czyli wariacje na temat ogólnie znany i lubiany. Obellix faktycznie miał zdjęcie swojego rowerka czym wywołał niekotrolowane wybuchy śmiechu i oklaski. No cóż, na polach jest zawsze wesoło a już jak my tam jesteśmy, to już w ogóle kabaret. Ale iluż to ciekawych rzeczy można się dowiedzieć o życiu no i o odchudzaniu oczywiście ;))

Wyniki sondy o radzieckim termosie

Kochani moi, nowa sonda się już pojawiła i liczę na obfite głosowanko a tymczasem trzeba podsumować poprzednią.
Łącznie oddaliście 52 głosy – Biko co prawda oszukiwał i oddał więcej niż jeden głos ale Jemu można to akurat wybaczyć. Co zatem wyszło z tego kociokwiku? Oczywiście to czego się spodziewałam (skromność 😉
Radziecki termos to dla 44% głosujących najlepszy blog jaki w życiu czytali (miło mi niezmiernie choć wiem, że to podliz kontrolowany ale i takie czasem są potrzebne żeby się człek mógł poczuć jak byczysko).
Na drugim miejscu uplasował się Adaś Mickiewicz i jego artystyczny pseudonim31% wielbicieli.
Trzecie miejsce należy za sprawą 12% respondentów do niezidentyfikowanego obiektu latającego obserwowanego podczas tzw. „białych nocy”.
Czwarte i piąte miejsce z niewielką różnicą głosów zajęli kolejno zamiennik czapki uszanki czyli mój faworyt (8%) oraz tajny agent radzieckiego wywiadu przebywający na wakacjach w Wąchocku (6% głosów).
Wszystkim za oddane głosy serdecznie dziękuję i zapraszam do dalszej zabawy 🙂

Cie choroba…

Nadal nie mogę się przestawić na opcję „praca” i łapię się na myśleniu o tym, co to ja sobie dziś zjem dobrego w barze… bar został daleko i jezioro już tylko mgliście majaczy po nocach a rabotać nada. Wrrr… Wstętne to życie jak urlop się kończy – wszędzie jakiś smrodek i duchota, rozebrać się do rosołu nie wypada a w bikini do formy nie przyjdę. Koledzy byliby niewątpliwie zachwyceni ale dużo szefostwa to samice i nie wyglądają raczej mi na inszą orientację (nawiasem mówiąc większość nawet na samice nie wygląda) i z zawiścią spoglądają na moje wysmagane słońcem ciało (ale se walnęłam autoreklamę heh). Lubię Warszawę i cieszę się, że tu mieszkam, ale nie podczas lata, gdy jest czas wakacji, słońca i wody. Wychodowałam sobie przez te 3 tygodnie lenia giganta i jak śpiewał Maleńczuk „nic mnie nie łechce” czy jakoś tak. Wczoraj patrzyłam na kopiarkę jak na przybysza z Saturna i zastanawiałam się, czemu nawiązuje ze mną kontakt za pomocą oślepiających dawek promieni świetlnych, zanim się zorientowałam gdzie jestem i po co tu przyszłam. Zwierz dziki i niereformowalnie antytechniczny się we mnie obudził i rozpanoszył na dobre. Ciekawe, czy pójdzie sobie w dal siną i odległa zanim mnie z roboty wywalą na zbity pysk. Ech… te powroty zawsze są trudne. Patrzę wokół i widzę same nieobecne twarze, rozmarzone i wspominające swoje mniej lub bardziej udane urlopy. Czyli jest w normie.
W ramach protestu (nie wiem przeciw czemu ale nad tym jeszcze pomyslę) poszłam wczoraj do kina na „Sekretarkę”. Dziwny film. Zwykłe wydawałoby się pytanie „czy chcesz być moją sekretarką?” okazuje się być nasycone seksem i podtekstami. Film według mnie dobry choćby dlatego, że inny niż ten cały chłam, tajemniczy i mocno pokręcony. W sumie niby nudny zawód sekretarki i z pozoru nieciekawa postać nabiera smaku i emanuje seksapilem. Myślę, że nie każdemu się spodoba ten typ kina, ale jeśli ktoś lubi sie pozastanawiać, pomyśleć i wyjść z wrażeniem zaintrygowania to się nie zawiedzie. Potem pojechaliśmy na Pola Mokotowskie gdzie w osławionym Merlinie miała się relaksować ferajna z Danowskich z przydatkami w postaci znajomych i krewnych królika. Ferajna spotyka się na polach nader często w celach sportowo-rekreacyjnych ale wychodzi z tego zawsze piwny melanż, bo na rolkach to oni jeżdżą – owszem – ale tylko do wyżej wymienionego Merlina (dalej coś dotrzeć nigdy nie mogą), bo potem następuje totalne rozprężenie i sjesta przy chmielu. Przybyliśmy i staliśmy jak kołki wypatrując Hal, Malinezji i reszty a potem okazało się, że oczywiście byliśmy przy ich stoliku ale poszliśmy szukać dalej. Koniec końców znaleźliśmy się wszyscy i po gorącym powitaniu wymieniliśmy okolicznościowe całusy i poglądy powrotne. Były też zdjęcia – kurczę wyszłam całkiem nieźle – normalnie laska ze mnie nebeska (taaak skromność to moja wrodzona cecha). Hal przyznała mi się skrycie, że nareszcie mogła się wyspać we własnym łóżku nie narażając się na kopniaki i spała rozwalona w poprzek jak rozgwiazda. Malinka zyskała nową ksywkę – Malinezja – z uśmiechem prezentowała białą klawiaturę na tle czekoladowej opalenizny i wynajdowała coraz to nowych mniej lub bardziej znajomych samców. Stolik się nam powiększył. Marta z Krzysiem obściskiwali się potajemnie i mysleli, że jak usiedli z boku to ich nie widzę. Kędra – świnka – się nie zjawiła, bo wolała bliższe kontakty (nie będę wnikać jakiej natury) ze swoim Piterkiem. Dodam tylko, że na mojego esesmana „gdzie się chokero szlajasz?” odpisała „szlaju, szlaju – jestem w raju”. Bystrze wykoncypowałam, że ćwiczą model prorodzinny i postanowiłam więcej im nie przeszkadzać. Kasia przyznała się, że podczas niedoszłego rejsu żaglówką po jeziorku podarli żagiel, ale tylko troszkę i tajemnica „dlaczego nie płynęli” wyjaśniła się. Byli koledzy zachwycający się moim blogiem – taak więcej takich poproszę i w ogóle było mówiąc skrótowo fajnie. Miło się było spotkać z nimi wszystkimi, pośmiać się z naszych wakacyjnych przygód, poznać nowych ludzi. A dziś też zapowiada się bardzo miły wieczorek na Polach. Coś mi się zdaje, że na tryb „praca” to ja się prędko nie przestawię…