Kandyd, Kandyd i po Kandydzie. Zawsze po koncercie czuję się dziwnie. Taka niedośpiewana, niedookreślona, nieswoja. Czuję niedosyt. Ale to taki niedosyt z zamiłowania do perfekcji. Bo zawsze może być jeszcze lepiej. Było dobrze. Bardzo nawet. Publiczność dopisała, owacje na stojąco były, czas wracać na ziemię. Do domu i do Syna. Muzyka pomaga mi wyrwać się na chwilę z szarej codzienności, odpocząć od sąsiada z wiertarą i ekspedientki z mięsnego. Potem mam więcej siły. Więcej pary. No to tworzę tę muzykę. I już sama nią jestem. A na sekcję smyczków mogę patrzeć (i jej słuchać) godzinami. Tylko dwóch rzeczy żałuję. Po pierwsze – że koncerty trzeba śpiewać stojąc trzy godziny na potwornie niewygodnych wysokich obcasach (zwłaszcza jeśli na co dzień nosi się glany), po drugie – że na widowni jak zwykle nie było nikogo z mojej rodziny. Ot tak. Powinnam się przyzwyczaić.
– Mam grę, która może uczynić cię mądrzejszym.
– Ale ja jestem głupi od urodzenia.
– A nie chciałbyś być mądry?
– … sam nie wiem.
No cóż, 2 lata temu byłam na tyle głupia, że włożyłam buty na wysokim obcasie, rok temu byłam mądrzejsza i wybrałam zdecydowanie niższy obcas. Nie wiem skąd u mnie tak wielka skleroza, bo wczoraj włożyłam te same buty co rok temu. Za rok idę w butach BEZ OBCASÓW. Mają być PŁASKIE. I tak wczorajszy 2,5 godz. trwający koncert galowy, mimo „przerw siedzeniowych” to męka dla nóg. Czym one mi zawiniły???
PolubieniePolubienie
dawno nie zaglądałam… i najważniejsze, że nie musze Was więcej „odwiedzać” w szpitalu! Dobre wieści i do tego Wiosna idzie! To naparwde już wszędzie czuć:-))) Pozdrawiam gorąco Joanna
PolubieniePolubienie