Gdyby babcia miała wąsy…

Dzisiejszy poranek niczym nie różnił się od poprzednich. No może tylko tym, że zaspałam jakieś pół godziny. To znaczy chciałabym aby to była różnica. Niestety to standard. Niestety bo bardzo nie lubię się spóźniać.

Z reguły nastawiam budzik na potrzebną godzinę, po czym gdy już ryknie piskliwie jak policyjna syrena, przestawiam go ze stoickim spokojem o pół godziny i dalej oddaję się drzemce, która oczywiście najprzyjemniejsza jest właśnie we wczesnych godzinach porannych. Uprzedzając już rady niektórych dodam, że na nic zdało się nastawianie budzika na pół godziny przed żądanym osiągnięciem pionu. Podczas gdy ja śpię w najlepsze i przytomność umysłu mam na poziomie Żuław Wiślanych, mój wrodzony i nieoceniony poranny spryt intuicyjny przestawiał budzik o… godzinę i dalej pozwalał spać i śnić coraz to ciekawsze sceny.

Tak to właśnie sama siebie mogę przechytrzyć i nie mieć o tym bladego pojęcia póki nie obudzę się z wrzaskiem, że znów zaspałam i nie zacznę szamotać się w poszukiwaniu zaginionej siostry jedynej skarpetki jaką w skarpetkowej szufladzie znaleźć zdołałam. Przy tym ze dwa razy zgniotę kołdrą tudzież inną bielizną pościelową całkowicie spokojnego i w błogim mruczeniu zatopionego Stefana, ze trzy razy go ofukam, że on – znaczy ona – może a ja nie, pomarudzę, że wcześnie/ poźno/ zimno/ buro/ smętnie/ spać mi się chce/ nic mi się nie chce/ marchew zdrożała/ i biomet jest niekorzystny a potem w 10 sekund założę na siebie ubranie, w 9 minut dokonam niezbędnych ablucji, minutę stracę na szukanie kluczy, które zapewne znajdę w lodówce lub w pojemniku z solą kuchenną warzoną i wybiegnę z niedopiętą kurtką, powiewającym na wietrze szalikiem i czapką włożoną na lewą stronę.

Po drodze na przystanek ubieram się zazwyczaj już kopletnie i do ukochanego przez większość warszawiaków środka komunikacji miejskiej – autobusu – wsiadam już jak to mówi Mamut ‚jak człowiek’. Nie chcę myśleć jako kto, lub może raczej co, według niej miałabym wsiadać gdybym stanu skupienia po drodze z uporem maniaka nie zmieniała. Ale to już inna para kaloszy.

Dziś czytałam sobie w najlepsze książkę i nawet miałam wygodne miejsce stojące tuż pomiędzy giętą w okrąg metalową rurką a łokciem zażywnej matrony z dwojgiem pokażnych tobołków, z czego jeden stanowiło wysoce ruchliwe dziecko rasy męskiej o rudej grzywie i wrednym spojrzeniu (ja oczywiście bardzo kocham dzieci ale nie te kopiące otoczenie ubłoconymi walonkami) a drugi całkiem nieruchliwy (o dzięki ci ty, który patrzysz na nas z góry) i wypełniony wiktuałami.

Moje wygodne miejsce stojące nagle zakłócił drugi łokieć a to już było nieco mniej wygodne z uwagi na ograniczenie widoczności bo ów element kończyny górnej był sporych rozmiarów. Właścicielem łokcia przesłaniającego mi 3/4 strony bogato usianej drukiem był nie mniej okazały we wzroście pan z kitką. Kitka dla odmiany była mizerna i postrzępiona a całość – kitki nie pana – związana była frotką w jakże uroczym kolorze różowym.

Z miejsca przypomniał mi się długowłosy metal z czerwoną damską torebeczką z filmu ‚Kontrolerzy’ ale opanowałam rechot i tłumionym głosem zadudniłam w łokieć (ucho właściciela było zdecydowanie za wysoko na mój mizerny wzrost i wygodne miejsce stojące a z lekcji fizyki pamiętam, że kości są wysoce akustyczne). Zadziałało ale połowicznie. Właściciel co prawda zabrał łokieć ale w to miejsce natychmiast pojawił się inny, mniejszy i zapewne damski. Skapitulowałam. W takim tłumie i tak nie dałoby się spokojnie poczytać.

Ostatnie pięć przystanków przebyłam już bez słowa drukowanego przed oczyma za to mierząc się spojrzeniem z rudym, wrednym, kopiącym czymś atakującym mój lewy but. Po pewnym czasie coś się z lekka speszyło i zmieniło obiekt płaczliwie relacjonując zażywnej matronie, że ‚a ona to się patrzy’. Matrona sprawdziła osobiście i zarejestrowawszy, że rzeczywiście ‚a ona to się patrzy’ cmoknęła z niezadowoleniem i z miną urażonego flaminga zasłoniła wredne rude własnym ciałem.

Trudne to to nie było z uwagi na jej dość pokaźną objętość własną a przy tym naruszyło mizerny teren prywatności jakiegoś młodego prawnika (lub absztyfikanta na prawnika) z teczką co to próbował (nawiasem mówiąc bezskutecznie) zmęczyć kodeks cywilny w wersji mocno skróconej, więć nawiązał się zaraz między nimi barwny a wartki dialog pełen imperatywów kategorycznych i epitetów. Tyle, że bynajmniej nie przypominało to lekcji języka polskiego ani zajęć z filozofii. Mili ludzie. Taaa.

Wysiadłam z ulgą, zaczerpnęłam pełnego świeżych spalin powietrza po czym pognałam kurcgalopkiem na tramwaj, który właśnie ruszał z pętli i zmierzał bezczelnie na mój przystanek. Zdążyłam. Przynajmniej tu. W tramwaju było nieco mniej ludzi ale to tylko z uwagi na początek trasy. Za parę minut będzie mocny nadkomplet. Nie dojechaliśmy jeszcze przystanku a już słychać było odgłosy kolejnej słownej utarczki. Ktoś tam warczy, że miejsce siedzące, ktoś inny żeby nie warczeć bo on sobie nie życzy, kolejny głos włącza się, że nie życzyć to on sobie może i już szopka gotowa. Jak ujadające psy.

‚Polska, mieszkam w Polsce, mieszkam w Polsce, mieszkam tu tu tu tu…’ nucę sobie pod nosem a drzewa umykają w miarowym przytupie.

Tramwaj przywiózł mnie pod pracę. Wysiadłam i pomyślałam sobie, że pewne rzeczy są constans choćbyśmy na głowie stawali a pewni ludzie niereformowalni choćby przeszli tysiąc dróg reinkarnacji. A o ile przyjemniej byłoby gdyby mniej na siebie szczekać i mniej warczeć. Gdyby być uprzejmymi bardziej i pogodnymi zamiast od samego rana dawać upust swoim frustracjom i egoizmowi. Truizm? Możliwe, ale czemu taki zapomniany…

I tak mi się przypomniało jak tuż przed świętami, w jeden z najbardziej ruchliwych czwartków w roku, kiedy ludzi na chodnikach i ulicach było tylu co na pochodzie pierwszomajowym dwadzieścia lat temu, ruszaliśmy z Basią i Michałem spod firmy ich samochodem i trzy osoby nie patrząc przed siebie prawie wpadły nam pod koła. Michał wzburzył się, uchylił okno i krzyknął:

– Może tak po dachu mi państwo przejdą ?!!

Wtedy jakiś mężczyzna odłączył się od tej trójki, podszedł do szyby, pochylił się i już przeraziłyśmy się z Basią, że będzie jakaś nieprzyjemna konfrontacja z efektami specjalnymi, a on spokojnie i z ciepłym uśmiechem odparł:

– Nie wiem czy się uda ale jak pan chce to spróbuję 😉

Napięcie szybko zamieniło się w śmiech i dalej pojechaliśmy już w znacznie lepszych nastrojach.
Gdyby wszyscy mieli poczucie humoru jak dwaj opisywani powyżej panowie z pewnością byłoby mniej stresu w takich zwykłych, codziennych relacjach.
Proste, nie? Zbyt proste. Paradoksalnie ludzie wolą komplikować sobie życie.

Milszego dnia

12 uwag do wpisu “Gdyby babcia miała wąsy…

  1. Fakt, ludzie lubią sobie komplikować życie. A swoją drogą to masz chyba daleko do tej pracy, że najpierw autobusem, a potem tramwajem…

    Polubienie

  2. scislej rzecz biorac najpierw jednym autobusem, pozniej drugim – jak jest 515 a jak nie ma to dwoma innymi a pozniej dopiero tramwajem 🙂
    troszke daleko

    Polubienie

  3. ja bym przeszła, jakby tak grzecznie poprosił ;).
    Zawsze mam na to ochotę, jak widzę, ze cały chodnik zastawiony, a ja mam się przeciskać (najlepiej jeszcze z wielką torbą na ramieniu) przez waziutki przesmyczek, pozostawiony łaskawie przez „parkującego” kierowcę. Może kiedyś się odważę…

    Polubienie

  4. ja bardzo uprzejmie chciałem sie przywitać

    dzień dobry wieczór

    przeczytałem i podobało mi się i nawet się z tezą zgadzam… i tylko żałuję, że nie widziałem (i pewnie nie zobaczę) kontrolerow, bo obraz pana z różową frotką trochę mi się rozmywa

    Polubienie

  5. Jako żywo, bardzo Cię podziwiam z te próby czytelnicze w tłoku.
    A w kwestii warczenia na siebie, to na pewno z jednej strony brak poczucia humoru, a z drugiej bezmyślność i samolubstwo. Bliźni staje się przezroczysty, niczym duch i można spokojnie na niego nadepnąć, stanąć mu w samym przejściu, albo beztrosko zabrać mu sprzed nosa foliówkę przyszykowaną do pakowania zakupów. I jakoś tak, jak ktoś mnie traktuje jako ducha, to nie wytrzymam, poczucie humoru mi pójdzie na grzybki i czasem zawarczę.

    Polubienie

  6. a ja sie wtedy uśmiecham tak bezpośrednio bardzo i wiesz… to najbardziej zawsze zbija ludzi z tropu… sami oddają folióweczki i złażą z bucików w autobusie

    Polubienie

  7. zgadzam się w 100% z Bajką.
    poczucie chumoru i dystans to najlepsza broń przeciw chamstwu.
    czasem nawet dzięki temu udaje sie pozytywnie (czytaj: bezboleśnie) zakończyć negocjacje (dotyczące np. własnego portfela)z łysymi panami w dresach. sprawdzałem!;)

    Polubienie

Dodaj komentarz