Ujkend jak zawsze był udany

Dzień pierwszy

Obudziłam się z trudem. Słońce jak w mordę strzelił. Notatka na przyszłość – przed wyjazdem nie łazić na metalowe koncerty, nie pić piwa ani wina i kłaść się spać nieco wcześniej niż o 3 nad ranem. Pees: nie drzeć ryja przez sen nucąc zasłyszane ‚rroarr’ – rodziciele się niepokoją. Pozbierałam się do kupy około południa, wpakowałam co się nawinęło do plecaka i pognałam rozpaczliwym truchtem na przystanek z prikazem mamutowym ‚uważajcie na siebie’ i zdzichowym ‚uważajcie ten tego ten’. O drugiej byłam u Haluty. Chmury deszczowe tyż. Ale co to dla nas. Po pół godzinie z tyłkami w górze, wszystkimi problemami tego świata w dole i bananem na ustach pedałowałyśmy zaciekle szczęśliwe jak dzikie świnie w dżdżysty dzień. Dopiero zaczynało padać. Po godzinie już lało. Mapa z wytyczoną trasą zamokła znacząco, tylne koła chlapały na zadki, przednie na oczy. Podjęłyśmy mężną decyzję o przywdzianiu sztormiaków. Dwa koślawe nietoperze na drodze w tym jeden trzymający troczki kapturowe żółtej płachty w zębach to za dużo dla przeciętnego kierowcy. Musiałyśmy powodować osłupienie. Słupów było całkiem sporo. Na jeden prawie wpadłam ale na szczęście udało mi się go wyminąć. Czego nie można powiedzieć o asfaltowej nawierzchni, której uroki mogło za chwil kilka podziwiać moje boskie ciało. Oj podziwiało. Składam się z zadrapań i siniaków a na prawym udzie wielkiej ekspansji terytorialnej dokonuje dorodny kolorowy siniak, który będzie mi towarzyszył przez najbliższe 3 tygodnie. Do tego wszystkiego jebłam się pedałem wew łydkę i posiadam żywy dowód na istnienie drapieżników na trasie do Serocka – jakby mnie jakiś tiger chycił znienacka. Cud, miód i orzechy. Kombinując niemiłosiernie co, gdzie i jak, dotarłyśmy ze szczątkowym czuciem i mokrymi dupami na działkę do Ani i Wojtka. Zapasowe spodnie okazały się równie mokre co aktualne. Halka nie wzięła zapasowych wcale. Do ogniska zasiadłyśmy w dresach i drelichach jak na rasowe rowerzystki przystało. W Trójce chillout. Potem ‚Giorgia’ i Ray Charles co to go już nie ma niestety. Pięknie jest. Wieczorem – dzień brudasa – wzorem Bradleya Łydki z Troi pobieżne chlapnięcie wodą, mycie klawiatury i chrapanko. Śnią mi się koleiny, kałuże, przebite dętki i zapierdalanie pod górkę na siódmej przerzutce.

Dzień drugi

Budzimy się obolałe. Nie powiem co kogo bolało ale grunt, że sucho, czysto i pewnie. We włosach wyraźnie czuję dym z ogniska, Halka ma na łydce smar a ja nie umyłam łokci. Gmina Nieporęt oskarży mnie o kradzież nawierzchni bitumicznej. Wstrząsające. Olewając wszystko równo i pierdykając w czapkę wszelkie konwenanse zaczynamy kolejny dzień. Śniadanie na świeżym powietrzu, mnogość wiktuałów i żuków kopulujących radośnie w trawie urzeka nawet Wojtka. Działka jest urocza a najlepsza jest sławojka z drzwiczkami ala okiennice z widokiem na pole. Polem czasem przemieszczają się ludzie, więc jeśli ktoś lubi, może nie zamykać drzwi i pokazywać kolana. Pokazuję. A co mi tam. W końcu jestem na urlopie.
Po śniadaniu ruszamy rowerami (Dobrze-wymierzony, Temi, Carramba i Termos) na wycieczkę. Niestety po 9 km mamy niemiły wypadek. Odtąd sprawne są tylko trzy rowery i nie ufamy łepkom w mercelakach, którym puszczają nerwy. Na szczęście Wojtek jest cały ale stres i tak ogromny. Wracamy piechotą taszcząc rowery przy boku. Przy ognisku odkrywamy nowe kiełbasiane kształty a ja odkrywam rowerowy smar na brzuchu. Skąd on się tam wziął? Bracia Carlsberg nie znają odpowiedzi, Warka Pstrąg tyż nie ale za to robi się gorąco, więc i striptiz bezproblemowy mimo chłodu powietrza. Trójka i Niedźwiedzki. Wodę do mycia grzejemy w czajniku elektrycznym i kiedy jedna osoba na ganku robi pokaz ekshibicjonistycznej ekwilibrystyki miskowej czyszcząc się z rozmaitych trudów dnia, reszta siedzi w domku i bawi się z didżeja. Hity z satelity w stylu Brytnej Spiryt, Heniutka Pleksiglasa, Jennifer Dupez, czy Dżordża Majkela na głowę bije Erotyczne Disco i tekst ‚kochanie jestem bez majtek’. Rżenie Haluty jest słyszalne w promieniu 5 mil. Ja dostałam od ferajny ‚Lady Marmolade’ zmiskowane z ‚Rzadko widuję cię z dziewczętami’. Od razu łatwiej było się rozebrać do rosołu. Ale przy Stachurskim i Ich Troje zaczęłam dławić się szczoteczką dozębną. Przy okazji można rozpisać konkurs na to jak najskuteczniej umyć się w pięciu kubkach wody. W telewizji durny film o pilotach. Obie z Halutą dubbingujemy subtelną grę oczu aktorów i dopiero po pół godzinie okazuje się, że to nie Tomek Kruz i jego błyszczące dziąsła tylko jakis inszy palant. Tyż miło. Ciekawszy jest program o czarnoskórych wojownikach, który mażą się błotem, zaplatają sobie warkoczyki pod pachami i wracają do domu biegiem. Halka tłumaczy mi sens tego sprintu. Chrapię.

Dzień trzeci

We włosach czuję dym z ogniska, piwo i kiełbasę. Wygrywam konkurs – jak najskuteczniej umyć się w pięciu kubkach wody z włosami włącznie. Długimi włosami. Czuję się lżejsza o jakieś trzy kilogramy leśnego runa i różnych owadów przydrożnych oraz szyszek. Ania i Wojtek odpoczywają po śniadaniu. My z Halutą rozwiązałyśmy wszystkie dostępne krzyżówki, przeczytałyśmy wszystkie dostępne numery CKM-u i Playboya. Ruszamy na podbój asfaltu i pedałów. Asfalt podbiłyśmy dość szybko bo zaraz się skończył i nastały czasy trzęsawki polnej ale pedały były z nami do końca. Naszego lub ich. Pognałyśmy kawał drogi wdłuż Narwi wałem. Dla tych widoków można spokojnie dać się posiekać, posolić, podsmażyć na cebulce i zjeść ze skwarkami. Zboża przeplatane czerwienią maków i niebieskością chabrów, fiołki pachnące latem i wsie z końmi pasącymi się na świeżej zielonością trawie a po drugiej stronie wstęga rzeki i lasy na drugim brzegu. Tylko my, rowery i moje przypalone słońcem ramiona. I całe morze kwiatów pod stopami. Frajda na czternaście fajerek. W drodze powrotnej świeżutki lin ze smażalni i mały szczeniak czekający na frytkę pod stołem. Do tej pory nie wiem czy to on merdał ogonem czy ogon nim.
Pod wieczór przyjeżdża Młody-Duchem a z nim kolejna fala kiełbasy i piwa. Rety. Nie wiem jak my to wszystko przetrawimy ale z pewnością damy radę. Zagajnik z chrustem zbieranym przy akompaniamencie śmiechu. Kompresowanie za pomocą skakania. Ognisko jest bajeczne. Rozmarzam się przy muzyce. Za ładnie na sen. Opowieści snują się jak dym, gdy z dogasającego już żaru wygrzebujemy to co zostało z ziemniaków. Radość miesza się ze zmęczeniem. Młody do striptizu wieczornego dostaje Las Ketchup, Tatu, Yugoton i Dżordża Co Lubi Panów. O trzeciej słyszę chrapanie. Postanawiam nie być gorsza. Przedtem uśmiecham się do wspomnień. Takie migawki uczuć przez wzrok. Urokliwe małe uliczki o nazwach drzew, zlot garbusiarzy, machanie ręką do watahy rowerzystów na szosie, zielone jabłka, błękitne niebo, chmury jak lody waniliowe, piegi, których z każdym dniem więcej i więcej, truskawki przy drodze pachnące jak wspomnienie z dzieciństwa, karuzela w ciemną noc i rosa na trawie poranna… i stopy bose… Śpię.

Dzień czwarty

Wyglądam jak ósma córka diabła ale zupełnie mi to nie przeszkadza. Przeszkadza mi za to fakt, że już trzeba się pożegnać i wrócić do Warszawy. Szkoda, że nie można tu pobyć ze dwa tygodnie. Tyle radości. A jeszcze długie rowerowanie przed nami. Nie lubię pożegnań. Wolę powitania. Zmykamy w drogę. Thorr odłącza się od razu. Mknie do Łodzi. My z werwą młodego piromana na polu minowym pedałujemy szczerząc zęby do słońca. Przy Zegrzu mijają nas Ania z Wojtkiem. Ponoć dobre mamy tempo. Mile połechtane niewiele później zatrzymujemy się na małe co nie co – lody i zimne napoje. I cóż za siurpryza. Deszczyk. Najpierw malutki, potem większy. Niwelujemy lekki wkurw kolejnym łykiem pomarańczowej fanty i ruszamy dalej. Sztormiaki nie przydały się na wiele. Chmurka na szczęście obrała inny kurs. Dalsza droga była już wspaniała. Można się było rozpędzić wygodnym poboczem z czystym sumieniem ignorując nienawistne spojrzenia tłumu rodaków tkwiącego w gigantycznym korku. Droga do halkowej hacjendy zajęła nam 2,5 godziny. I było super. Na rowerze życie bywa doprawdy piękne. Szkoda, że później trzeba z niego zsiąść i poczuć to co boli najbardziej 😉
Do własnego domu dotarłam jakieś trzy godziny później, już komunikacja miejską, standardowo pozostawiwszy jednoślad na balkonie u Hal. Na przystanek odprowadziła mnie pielgrzymka składająca się z psa w szelkach i na smyczy, Haluty w japonkach i z mokrymi włosami, Małego w uśmiechach i z alergią na pyłki oraz Huberta w boskim kapelutku i zandałach. Pies jęczał, Mały marudził, Halka się chichrała a Hubert robił miny – a może na odwrót. Tak czy inaczej droga do domu była długa, cętkowana i kręta jak róg Wojskiego co to wcale nie miał na imię Natenczas. Pierwsze było jedzenie. Zaspokoiłam głód olbrzymi niczym Petronas Tower w Kualalumpur i po uroczej rozmaitych wymianie esemesów wzięłam dłuuugi jak nie wiem co, obłędnie gorący, bajecznie pachnący i diabelnie upragniony PRYSZNIC. O tak! – pomyślałam sobie namydlając się pachnącym jak bez żelem pod prysznic. O tak! – pomyślałam sobie myjąc włosy szamponem o zapachu pomarańczy. O tak! – pomyślałam zawijając się w ręcznik. Brakowało mi tylko striptizowego akompaniamentu. Obejrzałam jeszcze dwa mecze (w trzech ostatnich minutach Francja-Anglia zeżarłam se manikiury), objadłam się do nieprzytomności truskawek (świetnie się po nich beka), rozwaliłam kilka krzyżówek (hasła w stylu: ‚Miłość nie pożycza grzebienia od sąsiada’) i zasnęłam z długopisem za uchem. Śniło mi się, że nie musieliśmy jeszcze wyjeżdżać. Obudziłam się radosna i tylko małżowinę musiałam doszorować naprędce. Dziekuję za ten weekend kochani. Dziękuję bardzo 🙂

Bajka z bananem od ucha do ucha mimo rozlicznych obrażeń i much przydrożnych w nosie i innych jamach 😉

10 uwag do wpisu “Ujkend jak zawsze był udany

  1. 🙂 co najbardziej mnie urzekło? ognisko, urok miejsca, nocne niebo, uśmiechy, zapach pieczonych w żarze ogniska ziemniaków? a może coś zupełnie innego?
    … tak, coś innego 🙂

    Polubienie

  2. bejsi – no właśnie ‚aż’

    kal – nie widze przeszkod niczym slepy kon w wielkiej pardubickiej bys nastepnym razem dolaczyl – tylko musisz zyskac przyzwolenie gospodarzy

    młody – a co? /bajka ciekawska/

    tem – i o to chodzi… zycie jest za krotkie by rozmieniac sie na smutki a bylo cudownie… mimo wszystko

    nielot – polecam colgate whitening i czestsze wyprawy dzialkowe 😉

    Polubienie

  3. ja miałam tylko wycieczkę rowerową w odwiedziny do ojca do szpitala. Miałyśmy jeszcze zachaczyć o Pola Mokotowskie, ale wypadły z trasy jak zaczęło lać…

    Polubienie

  4. to ja tak gwoli uzupełnienia dodam, że film z domniemanym Tomkiem Kruzem to myśwa oglądali pierwszego wieczora, a ten o błotnych panach murzynach był next day.
    Aha – no co ty, Bajka, jakie fiołki? W lecie? Nad tą Narwią to były takie fioletowe kwieciszcze, ale fiołki to to nie były na 120 percent. 🙂

    Polubienie

  5. Ooo, udało Ci się zahaczyć o zlot w Łasze? 🙂

    Mi się dotrzeć nie udało mimo dobrych chęci – ale odbiję to sobie za dwa i pół tygodnia w Sztumie.. 🙂

    Polubienie

Dodaj komentarz