Agrafka

Agrafka to przedmiot stale obecny w moim życiu. Jako niemowlęciu, zdzierającemu gardło i wbijającemu się w pamięć i błony bębenkowe rodziny i okolicznych sąsiadów, agrafką spinano mi pieluchę. Szybko jednak nauczyłam się raczkować i tak szorowałam zadkiem po dywanie, że zawsze gdzieś po drodze gubiłam niepotrzebny balast z rozpiętym już spójnikiem. Gubiłam i drałowałam dalej stylem rozpaczliwie pokracznym i ściągałam na podłogę wszystko co znalazło się w zasięgu mojej pulchnej łapki ludzika Michelin ku wielkiej uciesze mojej i wątpliwej Mamuta. Na etapie chodzenia agrafka służyła podtrzymywaniu opadających wiecznie gatek i odgrywała rolę fetysza przypinana na noc do poduszki. Pamiętam, że była niebieska i w kształcie kotka. Ot takie wspomninki z dzieciństwa. Później niestety ukochana agrafka znalazła sobie inny obiekt uczuć i nie zostawiwszy nowego adresu, zniknęła. Podejrzewałam naszego rodzinnego żywego (jeszcze wtedy)kocura, że z zazdrości zutylizował przedmiot mego uwielbienia by zyskać znowu status jedynego i najukochańszego kociaka na włościach. Gdy nastały szalone przedszkolne czasy pojawiły się srebrzyste agrafki w liczbie mnogiej. Przydawały się Mamutowi do upinania na mnie różnych mniej lub bardziej dekoracyjnych rzeczy i żyło się prościej. Zwłaszcza gdy wszelakie szycie, doszywanie, przyszywanie i tak zawsze spełzało na niczym a zastosowanie igły z nitką widać było jedynie w cerowaniu podartej garderoby. W szkole podstawowej załapałam się jeszcze na tarcze więc agrafki również do fartuszków dopasować się musiały. I dopasowywały się a jakże. Ile to dziur Mamut musiał zaszywać w fartuszku po bitwach korytarzowych z chłopakami na śmierć i życie. Ile to uwag przetrawić i podpisać, że ‚córka znowu kłuje kolegów agrafkami na lekcji wuefu’. Ile to ran szarpanych wygencjanować i podmuchać, żeby nie bolało… Agrafki zdały ze mną do liceum gdzie zastał mnie ‚czas buntu i naporu’ czy inny ‚weltszmerc’ czyli zaraza zwana dojrzewaniem i zaczęło się noszenie ich wszędzie i w każdej możliwej postaci. Agrafki na ramonesce i na płaszczu skórzanym – wszystkie w ilości mocno hurtowej przez co znały mnie wszystkie stołeczne pasmanterie – na spodniach dzwonach i na tych późniejszych w panczurskie pasy wdłuż szwów uplasowane w rządkach równiutko jedna pod drugą żeby się więcej zmieściło, na glanach, w uszach i w pępku – bo zachciało mi się samej przekłuwać sobie dziurki… mam je do dziś i czasem wkładam różne kolczykowe ozdobniki – we włosach i flanelowej koszuli. Agrafki były wszędzie i chyba nikt – bo na pewno nie ja – dokładnie nie wie czemu służyły. Jakaś mądra pani psycholog powiedziałaby mi pewnie, że to związek z rodzinnym domem, egzaltowany pan socjolog mógłby rzec, że chciałam wyróżniać się z tłumu. A ja powiem, że w młodości mojej burzliwej i głośnej miałam wystarczająco mało ochoty na kontakty z rodzicami – to był wtedy przecież obóz wroga – i wystarczająco dużo cech wyróżnikowych – choćby zjeżoną szorstko-krótko-włosość malowaną plakatówkami na niebiesko – by nie musieć posługiwać się w tym celu agrafkami. Dobrze mieć agrafki zawsze przy sobie. Na maturze można było przypiąć nimi ściągawki do pończoch, na studiach przydawały się też na niektórych kobylastych egzaminach, pomagały gdy zgubiłam guzik od spodni albo zbuntowało się ramiączko stanika. Warszawskie kino ‚Agrafka’ nawiedzałam nie tyle z uwagi na charakterystyczną nazwę – choć to z początku zaintrygowało mnie do złożenia tam wizyty – ile dla ciekawego i ambitniejszego niż w multipleksach repertuaru oglądanego w kameralnych iście studenckich warunkach.
Agrafki często ratowały z różnych opresji mnie i moich znajomych, służyły też dziwnym i śmiesznym zabawom ale przede wszystkim nosiłam je z przyzwyczajenia… bo nigdy nie wiadomo kiedy mogą być potrzebne.
Ostatnio robiłam porządki na strychu w moim rodzinnym domu. Przeglądając sterty papierzysk, książek i starych ubrań natknęłam się na małe czarne pudełko. Był w nim szpitalny pasek na dziecięcą rączkę mówiący o tym, że jestem córką moich rodziców, mały biały bucik na stópkę mniejszą niż mogłoby sie wydawać, czerwona wstążeczka ukochanego Pana Niedźwiedzia poległego w walce z podwórkowym psem i… niebieska agrafka w kształcie kotka.
Zamknęłam wieczko i odłożyłam przedmiot na miejsce, w którym go znalazłam. Zeszłam na dół powoli, jakoś dziwnie wzruszona, zamyślona… W tym małym czarnym pudełku schowanym na strychu znalazłam samą siebie i poczułam jakąś niewypowiedzianą wdzięczność, że ktoś zechciał zebrać wszystko co było mi najdroższe i przechować to dla siebie, dla mnie… dla wspomnień…

15 uwag do wpisu “Agrafka

  1. Mój Boże,przypomniało mi się,jak w dzieciństwie bawiłam się w lalki-wycinanki.Pamięta to ktoś jeszcze?Wycinało się papierową lub tekturową laleczkę oraz ubranka do tejże.I po z górą 20 latach znlazłam sporą kopertę zawierającą te cuda….Zrobiło mi się…hm…nostalgicznie…

    Polubienie

  2. az sie zaczynam dos siebie glupkowato usmiechac po przeczytaniu tej notki. Znowu pomysla ze glupkowata jakas jestem:)

    A swoja droga, kiedys cos pisalam i pojawilo mi sie slowo „Agrafka”. Pol dnia sie z nim meczylam, bo jakos wyjatkowo glupio i nie po polsku mi wygladalo…

    Polubienie

  3. ja mialam lalki z papieru jeszcze po mojej mamie…przez nia zreszta rysowane, a matka ma pieknie rysuje. wszystkie kolezanki mi zazdroscily, moje lalki wygladaly ja modelki. a jakie mialy ciuchy…wieczorowe a la holly golightly, dzienne w stylu brigitte bardot…
    nie mam pojecia, co sie z nimi stalo:-(

    Polubienie

  4. a ja ostatnio znalazlam list pisany do samej siebie. Napisalam go jak mialam jakies 13 lat i zgubilam. Teraz sie odnalazl na strychu. Uśmiałam sie z własnej glupoty nastolatki
    :-))) ale generalnie musze przyznać ze marzenia to sie mi nie zmienily:-)

    Polubienie

Dodaj komentarz