Jazda figurowa na lodzie w watowanych gaciach a wrotki, czyli chyba znowu przyjdzie czekać zimy…

Zawsze chciałam nauczyć się jeździć na wrotkach. Widziałam te pędzące szaleńczo przez parki, ulice i chodniki orolkowane nogi z całą resztą malowniczo rozwianą w górze i zazdrość mnie zżerała okrutną wątroby żałością, że jak tak nie potrafię. Ale co miałam potrafić skoro nigdy w życiu kontaktu poza wizualnym z wrotkami nie miałam. Wizualnie nauczyć się chyba jeździć nie da – przynajmniej mnie nic o tym nie wiadomo a daleko posunięta logika także wyklucza owo zjawisko – więc postanowiłam działać. Pojawił się tylko mały problem w postaci nieuniknionej zmienności pór roku, ponieważ jak już zebrałam się w sobie wraz z całym zapasem dostępnej tudzież niedostepnej mi odwagi i postanowiłam, że się nauczę, to zrobiła się zima. Zima jak wiadomo nie sprzyja wrotkowym eskapadom choćby z uwagi na dojmujący chłód, częste opady różnych stanów skupienia H2O oraz wyjątkowo mało przyczepną, śliską nawierzchnię. Reakcję otoczenia pomijam, bo jak na pewno zainteresowane osobniki znające mnie osobiście wiedzą (reszta się właśnie dowiaduje), nigdy nie przedstawiało to dla mnie znaczącego problemu. Tak czy owak jazda na rolkach zimową porą odpada. Posmutniałam… ale tylko na chwilkę, bo zaraz jakaś życzliwa dusza poradziła mi, żebym spróbowała nauczyć się jazdy na łyżwach, bo ponoć to tak samo się jeździ tylko podłoże się zmienia. Niewątpliwie się zmienia. Z łyżwami to się mi kojarzy odwiecznie jazda figurowa z potrójnymi tulupami i kapslami wyrzucanymi przez lewe ramię i pies rasy wyżeł wdzięcznie przekręcany przeze mnie w dzieciństwie na psa rasy ‚łyżew’. Skojarzenia skojarzeniami ale jak tylko nadarzyła się okazja i udało mi się pożyczyć łyżwy, pognałam dzikim truchtem na lodowisko. Zaciągnęłam także na wyżej wzmiankowaną ślizgawkę koleżankę w charakterze duchowego i fizycznego wsparcia. Wspierałyśmy się obie świetnie nawzajem z tą drobną różnicą, że jedna – czyli Ona – nie umiała na łyżwach jeździć ni w ząb a druga – mła – nie umiała jeszcze bardziej. Nasz poziom przedstawiał się zatem imponująco. Na ślizgawce była już gromadka zapaleńców, kręcących wdzięcznie piruety i sunących po lodzie jakby niczego innego w życiu nie robili. Nie zbiło nas to jednak z tropu i po założeniu oprzyrządowania nożnego wczołgałyśmy się na lód. Widok musiał przedstawiać się iście przekomiczny i chyba tylko wrodzony takt pozwolił reszcie łyżwiarzy nie parskać raz po raz diabelskim rechotem. My same pokładałyśmy się ze śmiechu dosłownie i w przenośni (dosłownie rzecz jasna bardziej). Mnie na przykład udało się nawet ustać w pozycji pionowej kilka ładnych sekund po czym nogi zaczęły jechać… Nie było by w tym nic nadzwyczajnego i komicznego – wszak na lodowisku to widok codzienny – gdyby nie fakt, że każda noga pojechała w inną, sobie tylko znaną stronę i po chwili reszta mnie wylądowała na kuprze, a tenże kuper zaczął w tym samym czasie sunąć w kierunku przeciwnym, czyli do tyłu. Druga próba skończyła się większym sukcesem, bo w pionie wytrzymałam już kilkanaście sekund po czym zrobiłam przecudny technicznie szpagat bez rozgrzewki z niewątpliwymi walorami artystycznymi w postaci głośniego ‚aaaaaaaaa’ niczym rasowy wrzaskun. W tym momencie rżałyśmy już z koleżanką obie na cały głos, bo Ona w tym czasie zrobiła salto mortale… Zamiast stać spokojnie w miejcu i powoli posuwać się naprzód obejrzała się za siebie, co z kolei spowodowało zmianę położenia tułowia względem dolnych kończyn i po stylowym piruecie przepięknym ślizgiem wylądowała po drugiej stronie bandy odnóża wdzięcznie rozrzuciwszy ku górze. Doprawdy nie wiem jakim cudem udało sie nam dokonać takiego przedstawienia w przeciągu dziesięciu minut – mogłyśmy sprzedawać bilety – taki był ubaw. Kilka kolejnych prób skończyło się oszałamiającym wręcz sukcesem, bowiem odkryłyśmy w sobie kolejne talenty i nowe układy w jeździe figurowej na lodzie (musimy je kiedyś opatentować zanim kolejne pokolenia wpadną na ich ślad). Wracałyśmy do domów obolałe ale szcześliwe jak dzikie świnie deszczową porą, przysięgając sobie, że nigdy więcej po czym… za dwa dni umówiłyśmy się na łyżwy. Tym razem byłyśmy lepiej przygotowane… do amortyzacji upadków. Ona założyła wielkie barchanowe gacie i dwie pary spodni a ja podobnie ciepłe majty i watowany spodzień. Czego się nie robi dla sportu. Jeździć na łyżwach się oczywiście nie nauczyłyśmy ale może poczekam aż się zrobi ciepło i wypróbuję wrotki? Tylko skąd ja je wezmę… Chyba poproszę Mikołaja by mi przyniósł pod choinkę. Razem z wszystkimi możliwymi ochraniaczami, kompletem gumowanych przydrożnych słupów i pluszowych krawężników…

12 uwag do wpisu “Jazda figurowa na lodzie w watowanych gaciach a wrotki, czyli chyba znowu przyjdzie czekać zimy…

  1. bajkowa osiole – trza bylo powiedziec, ze chcesz sie uczyc – przeca ja mam rolkow dostatek 🙂
    a jakby ktos mial jeszcze watpliwosci co do tego, ze my spokrewnione jakies (mentalnie przynajmniej czyli tlumacac z polskiego na nasze porabane we lbach tak samo mamy) to przyznam sie, ze jutro idem na slizgawke… znaczy cala banda z pracy idzie, to ja tez – a co?! (ale jezdzic umiem, wiec widowiska nie bedzie :()

    Polubienie

  2. Cudna opowieść, widziałam to oczywista, tak przed oczamy .
    I zainspirowałaś mnie do wspomnień, tylko czas muszę znaleźć.
    (A tak wogle, to zupełny brak w koleżance powagi :-PPP)

    Polubienie

  3. a kto ci bajka pedzial, ze zima na rolkach nie mozna? jak tylko spod sniegu asfalt wychynie biezaj spoko:) Zima jest nawet lepiej sie uczyc (bo odzienie grube upadki amortyzuje, jak slusznie poczulas); na dol dwe pary (starych) portek a gora letko bardzo sie ubrac (wrazenia cie ogrzeja juz po kilku minutach). A jazda na lyzwach jest podobna do rolek pod warunkiem, ze to lyzwy hokejowe sa. Inaczej-zero analogii – sprawdzone autopsyjnie, ze tak siem wyrazem…;-)

    Polubienie

  4. nauka jazdy na rolkach skończyła się opatrunkami w 3 miejscach i niechęcią do jazdy…jak sobie przypomnę to znów mnie bolą wypukłosci wszelkie.
    A łyzwy to inna sprawa – od 2 tygodni się wybieram na lodowisko i … poopa
    A po tej „dramatycznej” opowieści zaczynam martwić się o 4 litery i klawiaturę w pysku…hmm ale może jednak aż tak szczelnie tchórzem podszyta nie jestem 😛

    Polubienie

  5. Heloł! Czas jakiś temu natknęłam się na Twojego bloga i czytam go z ogromną przyjemnością. Świetnie piszesz, a przy tej notce popłakałam się ze śmiechu. Dziękuję i pozdrawiam znad morza.

    Polubienie

  6. Heloł! Czas jakiś temu natknęłam się na Twojego bloga i czytam go z ogromną przyjemnością. Świetnie piszesz, a przy tej notce popłakałam się ze śmiechu. Dziękuję i pozdrawiam znad morza.

    Polubienie

Dodaj komentarz